Tymczasem przez świat przelał się szmer niedowierzania połączony z przerażeniem. Już jest nas 7 miliardów. Co robić? Odpowiedź najprostsza brzmiałaby – nic, cieszyć się życiem i rozmnażać dalej. Ale sprawa jest poważna, bo zaraz po tych symbolicznych narodzinach pojawiły się głosy „elity światowej” nawołujące do redukcji światowej populacji.

 


Jeffrey D. Sachs, dyrektor Earth Institute na Columbia University, mówił w rozmowie dla CNN: – Pojawienie się siedmiomiliardowego obywatela stanowi wielkie wyzwanie dla świata, a mianowicie konieczne staje się utrzymanie planety w takim stanie, w którym każda osoba będzie miała szansę na pełne i produktywne życie w dobrobycie i której zasoby zostaną zachowane dla przyszłych pokoleń. Podkreślił on, że konieczny jest „zrównoważony rozwój” na naszej planecie, który może mieć miejsce, tylko w przypadku ograniczenia liczby mieszkańców Ziemi. Wyjaśnił, że w krajach bardzo zamożnych, a nawet w średniozamożnych liczba ludności stabilizuje się, dzięki temu, że coraz więcej osób decyduje się jedynie na jedno lub dwoje dzieci. Zasugerował, by zachęcać pary do ograniczania liczby potomstwa, zwłaszcza w krajach biedniejszych.

 


Z kolei w artykule dla „The Guardian”, Roger Martin, stwierdził niedawno, że wszystkie problemy przed jakimi obecnie stoi ludzkość, można by było dużo łatwiej rozwiązać, gdyby „było mniej ludzi na świecie”. Dodał, że ich rozwiązanie staje się niemożliwe z powodu przeludnienia planety, ale gdyby ograniczyć liczbę ludności, wówczas „wszystkim żyłoby się dużo lepiej”.


To tylko dwa dość charakterystyczne głosy tej paniki, czy wręcz histerii, jakiej towarzyszyły narodziny siedmiomiliardowego człowieka.

 

Ponieważ w dyskusji na temat populacji zdecydowaną górę biorą racje moralne oraz religijne, a rzadko ekonomiczne, postaram się przedstawić te ostatnie czerpiąc argumenty ze znakomitej książki Ludność. Największe bogactwo świata.

 

 

Jak pisze we wstępie do książki prof. Julian Simon (wybitny, nieżyjący już demograf  i ekonomista):

 

„Na ironię zakrawa fakt, że wielu działaczy na rzecz ochrony środowiska, za wskaźnik o wiele bardziej pozytywny uważa wzrost liczby chronionych gatunków zwierząt, aniżeli tak ogromny wzrost liczby ludności – będący ich zdaniem – zwiastunem katastrofy ekologicznej. Także wielu ekonomistów zazwyczaj postrzega wzrost produkcji stali lub narodziny dodatkowego cielaka, jako pozytywny wkład do Produktu Krajowego Brutto, ale za to narodziny kolejnego człowieka mają ich zdaniem negatywny wpływ na wzrost PKB. Tymczasem, owe dziecko może stać się w przyszłości Tagorem lub Einsteinem. Może też zostać przedsiębiorcą, który założy walcownię stali, czy rolnikiem, który uprawia swoją ziemię i żywi bydło, by przynosiło mu większe dochody, czy wreszcie może być pracownikiem, który dokłada starań, by zwiększać swoją produktywność. I to właśnie od tego ludzkiego potencjału zależy przyszłość całej ludzkości”.

 

Najciekawszym fragmentem tej zbiorowej pracy (w książce znajdują się eseje m.in. wybitnego brytyjskiego ekonomisty lorda Petera Bauera, francuskiego demografa Nicholasa Eberstadta, czy Deepaka Lala, przewodniczącego Mont Pelerin Society), są jednak fragmenty, które mówią wprost o tym, czego najbardziej obawiają się wszelkiej maści obrońcy Ziemi przed ludźmi i ich aktywnością.

 

 

Otóż, wbrew powszechnej opinii, zasoby naturalne nie wyczerpują się wraz ze wzrostem liczby ludności, ale jest dokładnie odwrotnie – zwiększają się! I jeszcze dalej: ceny surowców w dłuższej perspektywie czasowej maleją!

 

"Weźmy pod uwagę miedź, która jest reprezentatywna dla innych metali. Koszt tony tego metalu stanowi obecnie jedną dziesiątą ceny sprzed dwustu lat. Tendencja spadających cen miedzi utrzymuje się od wielu lat. W XVIII wieku p.n.e. w Babilonie pod rządami Hammurabiego – a więc blisko 4 tysiące lat temu – cena miedzi w stosunku do zarobków była blisko tysiąc razy większa od obecnej ceny tego metalu w USA. W czasach Cesarstwa Rzymskiego cena ta była blisko sto razy większa niż obecnie.

 

Przepowiednie mówiące, że zabraknie miedzi i innych metali, okazały się na szczęście nietrafione, przyczyniając się jednakże do wystąpienia katastrof gospodarczych, które dotknęły kopalnie i biedne kraje, gdzie oparto całą gospodarkę na wydobywaniu surowców. Wmawiano im, iż ceny surowców będą rosły. Nietrafione prognozy spowodowały także kierowanie cennych środków w projekty, które zostały zmarnowane i przyczyniły się do wprowadzenia marnych i niebezpiecznych standardów, jak np. w przemyśle motoryzacyjnym w Stanach Zjednoczonych. Nic jednak nie umniejszyło wiarygodności tych czarnowidzów w prasie i nie zmniejszyło ich wpływu na rządy, które pod ich wpływem nawołują do gromadzenia zasobów naturalnych”.



Jeśli zatem ktoś chce poznać drugą stronę medalu, tę mniej znaną i zdecydowanie mniej lansowaną w mediach aniżeli zwolennicy zmniejszenia populacji, powinien jak najszybciej zapoznać się z tą książką. Szczególnie jeśli szuka innych argumentów, aniżeli biblijne przykazanie abyśmy czynili sobie ziemię poddaną. Fakty są bowiem takie, że nie osiągnęlibyśmy nigdy takiego poziomu życia, ludzkość nie znałaby takich rozwiązań technicznych, jakie są dla nas czymś wręcz naturalnym, gdyby zgodnie z radykalnymi postulatami, liczba ludności nie przekraczała miliarda ludzi na całej kuli ziemskiej. Symboliczne narodziny siedmiomiliardowego mieszkańca naszej planety powinny być więc radosną nowiną, a nie straszeniem nas przed straszliwymi konsekwencjami.

 

 

Paweł Toboła-Pertkiewicz/wPolityce.pl