Jeśli osią dyskusji o kulturze staje się hałas generowany przez trzech gitarzystów i perkusistę, to albo nieopatrznie popadliśmy w banał, albo jesteśmy idiotami. A jednak dokładnie tak wygląda dziś spór mieszający tak zwaną politykę z tak zwaną kulturą. Formułowane publicznie pytanie o granice sztuki z miejsca staje się pytaniem politycznym.

Niedawno Rektor Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu nie wydał zgody na koncert zespołu Behemoth. I się zaczęło... Że bezczelna cenzura, że Ciemnogród, że prowincjonalny kato-terror. I że najbardziej ucierpi sztuka - pospieszną deklarację oburzonych zredagowano w oparciu o sceniczną aktywność czterech muzykujących skandalistów.

To dziwne i groźne twierdzenie. Groźne dlatego, że słowo "sztuka” dyskretnie, acz nieuchronnie nasycane jest stygmatem politycznej poprawności. „Sztuka” stała się gwarantem nietykalności, zaklęciem zwalniającym z myślenia, synonimem bezkarności. Każdy, kto odważy się zakwestionować zasadność użycia słowa „sztuka” natychmiast w świetle reflektorów zostaje oskarżony o stosowanie “cenzury prewencyjnej” lub uleganie “pladze trzóchostwa” w obliczu “religijnej hucpy”.

A co jeśli - pozwólmy sobie na drobny eksperyment - działalność zespołu Behemoth... nie jest sztuką? Co poza polityką pozwala na użycie tego słowa? Czy wyjście na scenę automatycznie tworzy artystę? A może chodzi o swoisty performance z użyciem strojów, oprawy muzycznej i rzeszą fanatycznych słuchaczy? Jeśli tak, to norymberskie zjazdy NSDAP - gdzie w przebraniach występowali nie tylko „artyści”, ale i „widzowie” - siłą logiki uznać musimy za esencję sztuki, a kręcony na zlecenie Hitlera w roku 1934 "Triumf Woli" za pierwszy poważny zapis działań artystycznych na taśmie filmowej. Pierwsze na świecie koncertowe DVD.

A jednak niewielu ma odwagę uznać Hitlera - niegdyś uzdolnionego ponoć pejzażystę, który w ramach artystycznej dojrzałości sięgnął jedynie po pełniejsze formy wyrazu - za pełnokrwistego artystę. Przeszkadza im w tym ponoć głoszona przez niego ideologia nienawiści. Tylko, czy Behemoth jest tak naprawdę inny?

Oddajmy głos samym "artystom":"Dziś czas by sięgnąć po głowę tego, powolnego, który taki zgarbiony i niedołężny, Siedzi na tronie Watykanu! / Hail! / Dzisiaj... ścinamy głowę Watykanu, w koronie / Nienawiść... / Hail! / Pomścimy!!! Pomścimy, tak!!! / Hail! / Wojna!!! // Chrześcianie lwom // niechaj gniją / niechaj płacą / niechaj spróbują własnej krwi / niechaj czołgają się!

Czy ten drobny fragment może być przyczynkiem do refleksji, czy też zastraszeni siłą słowa „sztuka” bezmyślnie machniemy ręką mówiąc "to tylko artyści”, a cofając się o 80 lat - "to tylko naziści".

Profesor Magdalena Środa, której przytoczyłem niedawno fragmenty tekstów grupy Behemoth bez cienia zażenowania zlekceważyła ewidentną przecież pogardę dla ludzi, którym bliska jest wiara chrześcijańska i słowom:"Boży Kutasie... / Pluń na Tablice Przymierza... / Widziałem dziewiczą cipkę... / Zrodziłem się by zgwałcić święte łono Twej matki... / Słuchajcie, psy Nazareńczyka... // Zdrowaś Maryjo / Hańby pełna / Pan cudzołożył z Tobą / Przeklętaś ty między ludźmi / I opętana / Dziwka sybillowego sromu"nadała znaczenie niewinnej "ekspresji artystycznej" uzasadnionej w kulturze masowej "treścią debaty demokratycznej".

Dobrze, ale skoro można w tak jawny sposób szerzyć nienawiść do chrześcijan, to czy w takim samym stopniu uprawniona jest ekspresja (artystyczna, a jakże!) nienawiści wobec innych wyznań lub mniejszości? Czym tak naprawdę różni się nienawistna wściekłość grupy Behemoth od gniewnego wrzasku pseudokiboli? Pani Profesor Środa - etyczka - poradziła sobie i z tym dylematem. Różnica między dobrem, a złem - jak wywnioskować można ze słów pani profesor – to kwestia szczególnej arytmetyki. Kibole są źli, ponieważ „krzywdzą grupy mniejszościowe”, Behemoth przynależy zaś do świata „sztuki” (a więc jest dobry!), ponieważ pozwala większości "żeby mogła się wyszaleć"! Ciekawa to, choć nieco arbitralna definicja sztuki i dobra...

Trudno mi zgodzić się z tezą pani Profesor, jakoby koncerty Behemotha stanowiły jedynie „zamkniętą konwencję artystyczną”, swoisty „dobry wentyl bezpieczeństwa” uwalniający dostęp do dóbr kultury, które "nie podobają się ludziom o kruchych uczuciach religijnych”. Argumenty te w ustach pani Środy najzwyczajniej pozbawione są wiarygodności?Czy użyłaby tych samych sformułowań stając w obronie organizowanych pokątnie koncertów grup nurtu NSBM (narodowo-socjalistyczne zespoły black-metalowe), o które to z resztą ocierał się swego czasu liderBehemotha – występujący wówczas pod jakże wymownym pseudonimem „Holocausto”? Czy koncerty zespołów neonazistwskich to również mile widziany przez panią Środę „wentyl bezpieczeństwa”?

Ponownie oddajmy głos autorskiejwizji świata Behemotha„Plemię Judy Zdziesiątkowane / Hosanna Hosanna / Korzenie Dawida wyplenione / Jak grzmot uderzam w armie Jehowy // Tańczę burzą holocaustu w tej bitwie // Uwielbienie morderstwa / Podnieś rdzawy nóż / By przebić serce swojego brata / Pierdol i zresetuj świat”- aż strach pomyśleć, co stałoby się z antysemityzmem w Polsce, gdyby nie odnaleziony przez "artystów holokaustu" „dobry wentyl”... .

Stajemy wobec wyjątkowego pytania, przesądzającego o zdolności społecznego przeżywania kultury, o granice sztuki i granice wolności. Unikanie odpowiedzi na te pytania jest warte dokładnie tyle samo, co udawanie jakoby żadnych granic nie było. W tym kontekście każdy sprzeciw wobec wydarzeń takich, jak prowokacja grupy Behemoth sygnalizuje nam istnienie wyraźnej linii demarkacyjnej.

Ale czy istniejące granice trzeba deptać i przesuwać? Czym de facto jest poszerzanie granic wolności i swobody artystycznego wyrazu? Naiwnie zakładam, że potrzeba ta może wynikać z poszukiwania dobra. Ale co, jeśli poza znanymi nam granicami nie odnajdziemy dobra? Co jeśli znajdziemy tam jedynie nienawiść, pogardę i agresję? Może granice istnieją właśnie po to, by poza nie wyrzucić to, co może nas zniszczyć?

Wracając do dyskusji z profesor Magdaleną Środą podniosę jeszcze jeden wątek. Głosy sprzeciwu jak te, które doprowadziły do odwołania poznańskiego koncertu zazwyczaj wprost dotyczą kwestii światopoglądowych. Reakcją drugiej strony jest jednak często rozdzieranie szat w obronie sztuki jako zjawiska istniejącego ponoć poza systemem wartości. To obłudna argumentacja. Spór nie dotyczy przecież sztuki jako dziedziny estetyki, lecz... etyki! W tym sensie angażowanie „sztuki” do sporu o wartości jest niczym więcej, jak zadawanym sztuce ordynarnym gwałtem.

Na koniec jeszcze jedna, w opinii pani profesor zaściankowa refleksja. Jeśli w statucie Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu zapisano działania na rzecz uczestnictwa w "dziele wszechstronnego rozwoju nauki i kultury narodowej”, to czy koncert Behemotha miał w ogóle szansę wpisać się w określoną statutem misję uczelni? Jakoś w to wątpię...

Jacek Żalek/Salon24.pl

*Tytuł pochodzi od redakcji fronda.pl