Cały kłopot w tym, że racja leży po stronie krakowskiego prezydenta, który występuje w imieniu swoim, ale też setek pomniejszych gmin balansujących na skraju bankructwa bo ich dochody systematycznie spadają, za to wydatki rosną. Tylko w czwartym kwartale ubiegłego, 2012 roku z tytułu udziału w podatku dochodowym od osób fizycznych (gminom przysługuje 30% udział w tej daninie) otrzymały o 25 868 134 PLN mniej niż zaplanowano (906.089.617 PLN zamiast 931.957.751 PLN).  W skali całego budżetu państwa może się to wydać kwotą niewielką, jednak dla konkretnych, zwłaszcza małych gmin oznacza to szekspirowskie „być albo nie być”. Gdyby państwo pokryło choć część wydatków za zadania, które zrzuca na barki samorządów, to ich sytuacja finansowa może nie stałaby się z dnia na dzień idealna, ale znacząco by się poprawiła.

Spadające dochody samorządów sprawiają, że te coraz mniej pieniędzy wydają na inwestycje. W ubiegłym roku udział wydatków majątkowych w gminnych i miejskich budżetach wyniósł (średnio w skali kraju) 17 procent. Oznacza to, że lokalne władze w pierwszej kolejności tną wydatki na rozwój i remonty istniejącej infrastruktury. Coraz gorszy stan lokalnych dróg, chodników, budynków użyteczności publicznej, ogólna brzydota, przysłowiowy „brud, smród i ubóstwo” to nie efekt nieudolności i prywaty burmistrzów, wójtów i prezydentów (to znaczy nie wyłącznie), ale głównie braku funduszy i zwyczajnej biedy spowodowanej tym, że coraz więcej pieniędzy wydają na zadania należące do administracji centralnej, czyli – mówiąc krótko i wprost – na nikomu niepotrzebne, biurokratyczne fanaberie urzędników.

Recepta na poprawę sytuacji jest prosta: wystarczy ograniczyć centralną biurokrację i odwrócić krążenie pieniądza. Tego pierwszego chyba nikomu tłumaczyć nie muszę, dla każdego normalnego człowieka konieczność ukrócenia urzędniczego despotyzmu musi być rzeczą oczywistą. Co zaś się tyczy odwrócenia krążenia pieniądza: dziś gminy otrzymują, o czym już wspomniałem, 30% zebranych na ich terenie środków z tytułu podatku dochodowego. Otrzymują z budżetu państwa, co wiąże się z potężnymi kosztami redystrybucyjnymi. Gdyby sytuację odwrócić i zamiast redystrybuować pieniądze zebrane przez lokalne Urzędy Skarbowe wysyłać określony procent do budżetu a resztę zostawiać, to po odliczeniu rzeczonych kosztów przesyłania forsy w te i wewte w gminnych kasach mogłoby pozostać znacznie więcej.

Wiąże się to z uzyskaniem przez samorządy autonomii finansowej, co jest bardzo nie w smak warszawskim decydentom – dziś to oni mogą decydować komu, ile i za co, oraz szantażować lokalnych włodarzy odebraniem bądź ograniczeniem środków, gdyby to zmienić straciliby atut. No i trzeba by zwolnić nieco urzędników, a na to stołeczni kacykowie nie zgodzą się nigdy...

Alexander Degrejt