Zdaniem organizatorów marszu, który odbył się w australijskim Melbourne, jedynie samokontrola jego uczestników nie doprowadziła do prawdziwych rozruchów. 3000 pro-liferów nie dało się sprowokować 200 zwolennikom aborcji.

Według doniesień, grupa protestujących aborcjonistów zagrodziła drogę maszerującym. Następnie część z nich odłączyła się od reszty i zaczęła przebijać się przez całą kolumną marszową, atakując pro-liferów, wyrywając im niesione znaki z rąk i rzucając je na ziemię.

Główny organizator marszu, Bernie Finn mówi, że spodziewał się już przed rozpoczęciem pochodu, że wydarzą się jakieś kłopoty. Spotkał się wcześniej z naczelnik lokalnej policji, która była według jego słów nieprzychylnie nastawiona do pro-liferów.

Gdz aborcjoności zaatakowali marsz, Bernie Finn podszedł do obecnej na miejscu naczelnik policji i zapytał: „Czy macie zamiar coś zrobić [w tej sprawie]?”. Naczelnik odpowiedziała „Ale w jakiej sprawie?”. Finn, jak opowiada, zrozumiał, że niczego nie wskóra i powiedział tylko, że takie zachowanie jest zniewagą dla jej munduru.

Według relacji portalu LSN, aborcjoniści atakowali pro-liferów bez względu na płeć i wiek. Popchnęli znienacka 74-letnią kobietę, Kay Painter, której następnie wyrwali własnoręcznie zrobiony transparent, który podeptali a później spalili. Kobieta opowiada, że chociaż prosiła policjantów o pomoc, ci wzruszyli tylko ramionami i odeszli.

Kilka osób, w tym amerykański aktywista pro-life Bryan Kemper, zostało przewróconych na ziemię i podeptanych. Pomimo tego policja długo nie reagowała, ostatecznie jednak usunęła protestującą grupę z drogi marszu. Finn nie wini za karygodne zachowanie szeregowych policjantów, ale ich naczelnik, która – jak przypuszcza – celowo zatrzymała w pewnym momencie marsz, żeby protestujący aborcjoniści zdążyli zagrodzić mu drogę.

Policja twierdzi, że nie reagowała, bo nie otrzymała żadnych zgłoszeń o napaści.

Pac/LSN