Afera marszałkowa to plagiat. Bronisław Komorowski i Leszek Tobiasz zrzynali od Stiega Larssona. Tak wynika z publikacji na temat książki Wojciecha Sumlińskiego.

Od publikacji „Newsweeka” oskarżającej Wojciecha Sumlińskiego o plagiat minęło już sporo czasu, ale informacja, jak to bywa, żyje własnym życiem. Od czasu do czasu na twitterze pojawiają się nowe przykłady zdań mających dowodzić, że autor „Niebezpiecznych związków Bronisława Komorowskiego” kopiował od innych. Można by tu dyskutować o różnicach między plagiatem a intertekstualnością, albo zastanawiać się, czy każdy, kto używa tekście zwrotu „co ty wiesz o zabijaniu” musi dodawać w nawiasie: „Psy”, reż. W. Pasikowski, Polska 1992. Może i powinien. Tyle tylko, że ze sprawą książki o Komorowskim nie ma to nic wspólnego. Gdyby kogoś oburzało powtarzanie cudzych fraz, afera zaczęłaby się jeszcze przed premierą książki, bo ogłoszeniu jej tytułu.

W całej sprawie chodziło o to, żeby w obiegu publicznym zaczęła krążyć zbitka „Sumliński - plagiat”. Jak to w przypadku zbitek bywa, wielu odbiorców nie będzie się zastanawiać, co konkretnie za nią stoi, tylko stwierdzi, że książki Sumlińskiego są nic niewarte, więc i zarzuty pod adresem Komorowskiego są nieprawdziwe. Jest jednak pewien niuans. U Raymonda Chandlera postać Bronisława Komorowskiego wydaje się słabiej zarysowana niż u Sumlińskiego. Dużo słabiej. Tak właściwie, to nie przypominam sobie, żeby w ogóle była zarysowana. U Stiega Larssona też. I u Alistaira MacLeana. Gdyby nawet spadkobiercy wymienionych pisarzy wygrali z Sumlińskim procesy, to nie będzie to miało nic wspólnego z tym, jakie relacje łączyły
Bronisława Komorowskiego ze środowiskiem WSI.

Chyba że Komorowski i Tobiasz naprawdę ściągali ze Stiega Larssona. To by była zrzyna stulecia.

Jakub Jałowiczor