Polak, który po zamachach na Paryż poprosił ambasadę o pomoc, usłyszał, że „może znaleźć sobie hotel najbliżej miejsca, w którym się znajduje, wziąć taksówkę albo wrócić do domu” - podaje TVP Info.

Podczas piątkowych ataków terrorystycznych w Paryżu przebywało wielu Polaków. Wśród nich był dziennikarz Marcin Piotr Dobrowolski, który wraz z innymi osobami próbował szukać pomocy w ambasadzie RP w Paryżu.

– Byliśmy daleko od miejsca, w którym mamy wynajęte mieszkanie. To mieszkanie znajdowało się w dzielnicy bardzo zagrożonej, bardzo blisko miejsca zamachów. Kilka kroków dalej od miejsca, w którym przebywaliśmy, była ambasada RP. Udaliśmy się w jej kierunku. Zadzwoniłem z telefonu dyżurnego i usłyszałem, że nie mamy czego szukać, bo ambasada o tej porze już nie funkcjonuje, jest zamknięta – relacjonował Dobrowolski w TVP Info.

Dziennikarz miał usłyszeć, że „może znaleźć sobie hotel najbliżej miejsca, w którym się znajduje, wziąć taksówkę albo wrócić do domu”. O całej sprawie zrobiło się głośno w mediach. W sobotę przedstawiciele ambasady spotkali się z Dobrowolskim.

– Nie było na tym spotkaniu pani konsul, która ze mną rozmawiała. Jej zachowanie tłumaczyli pracownicy ambasady. Stwierdzili, że to było nieporozumienie, że na pewno ktoś by zszedł i nam otworzył. Ale w momencie, gdy czuliśmy strach, ze strony polskiej placówki dyplomatycznej, nad którą powiewa polska flaga, usłyszeliśmy, że nie możemy się w niej schronić, bo nikt nam nie otworzy – powiedział.
Zdaniem dr. Ryszarda Żółtanieckiego, były ambasadora i dyplomaty, ta sytuacja pokazuje, że polskie placówki są nieprzygotowane na sytuacje kryzysowe.

KJ/tvp.info