Joanna Jaszczuk, Fronda.pl: Czy wzmacnianie przez Rosję swoich sił na kierunku zachodnim może zwiastować wielką wojnę?

Andrzej Talaga („Rzeczpospolita”): Moskwa nie szykuje się na żadną wielką wojnę, ponieważ wielką wojnę z Zachodem już przegrała i to w bardzo krótkim czasie. Jej siły konwencjonalne są sześciokrotnie słabsze niż siły NATO, siły nuklearne- porównywalnie, więc nie będzie żadnej wielkiej wojny z Rosją. Pewnym jest natomiast, że Rosja wykonuje ruchy prowokacyjne. Działania te- po pierwsze- testują zachodnie systemy obrony, szczególnie obrony powietrznej, po drugie- testują także systemy łączności. Poza tym na pograniczu turecko-syryjskim i na Morzu Śródziemnym Rosja dokonuje ataków elektronicznych na instalacje natowskie, ale i okręty czy łączność sił tureckich na południowo-wschodniej flance Turcji.

Ponadto Rosja na pewno ćwiczy wojnę z NATO, ćwiczy szybki przerzut wojsk, operowanie mniejszymi grupami bojowymi, niż ma to w doktrynie, czyli na poziomie batalionu, nie dywizji czy pułku lub brygady. Ćwiczy zwalczanie partyzantki, tym samym ćwicząc również jej użycie. Tak więc mamy tu do czynienia z powtórzeniem wariantu „zielonych ludzików”, ale to, co się dzieje teraz w żadnym wypadku nie jest zwiastunem wielkiej wojny. Owszem, powietrzno-desantowa brygada ćwiczy przy granicy z Polską na Białorusi. Ale lada moment 27,000 sił NATO będzie ćwiczyło przy granicy z Rosją, więc powiedziałbym, że te wysiłki są porównywalne.

Szef Pentagonu Ashton Carter czy generałowie Breedlove i Hodges wskazują na Rosję jako główne zagrożenie dla USA, rosyjscy politycy dość ostro wypowiadają się o Stanach Zjednoczonych

Zgadza się, Amerykanie zmienili stosunek do Rosji, uznając ją za zagrożenie strategiczne. Zrobili to nie tylko wymienieni tu generałowie, ale też administracja amerykańska. Do tej pory takim zagrożeniem strategicznym były Chiny, wykonujące bardzo agresywne ruchy na morzu Południowochińskim, Amerykanie kontrują je ruchami swoich sił zbrojnych, ale nie oznacza to jeszcze zbliżającej się wojny między Chinami a Ameryką. Ta sytuacja pokazuje jedynie, że i Chiny, i Rosja przestały się liczyć z amerykańskim ładem międzynarodowym i go testują. Owszem, Amerykanie poprzez przerzut sił do Europy, między innymi do Polski, na przykład bombowców B2, a lada moment- ciężkiej brygady, kontrują te rosyjskie ruchy, ale to jest cały czas poziom brygady, eskadry z samolotów, nie armii czy dywizji.

Druga kwestia: były premier Belgii, Guy Verhofstadt pisze w swoim artykule, że Europie grozi nacjonalizm, a jego przedstawiciele to pw. Polska i Węgry

Europie grozi nacjonalizm, ale nie tylko w wymienionych krajach, można zaobserwować go także we Francji czy w Niemczech. Nacjonalizm to nie bieganie po ulicy, krzycząc „Precz z Murzynami”, tylko izolacja. To sytuacja, gdy przestają obowiązywać pewne pisane lub niepisane reguły działania państw Zachodu, głównie na arenie europejskiej, choć nie tylko i dochodzi do osłabienia współpracy tych państw. Możemy faktycznie mieć do czynienia z takim momentem przełomowym. Ruchy nacjonalistyczne zwyciężą, nie tylko wygrywając wybory, ale również wpływając na politykę innych partii. Na przykład Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa ewidentnie wywiera wpływ na politykę Konserwatystów, która coraz bardziej przypomina ich ideę. Chodzi więc nie tylko o Polskę i Węgry, dotyczy to wszystkich państw członkowskich UE. Wszędzie ten nurt izolacjonizmu czy nacjonalizmu, zaczyna być coraz silniejszy. Jeżeli Europa podąży w tym kierunku, rozpadnie się na szereg państw narodowych, które będą ze sobą tylko lekko współpracowały, a nie w ramach szerszego projektu jak UE.

Zdaniem Verhofstadta w Polsce czy na Węgrzech łamane są zasady demokracji czy wolności mediów i apeluje do władz UE o wypracowanie nowych mechanizmów kontroli, mających zapobiec szerzeniu się nacjonalizmu.

Można złożyć postulat nawet o to, by UE zbudowała bazę na Marsie. Tyle że do tego są potrzebne narzędzia prawne, technologie, pieniądze i pola. Nie ma możliwości, by UE narzuciła państwom członkowskim rozwiązania zewnętrzne, bo to- po pierwsze-nie leży w jej kompetencjach, po drugie- nie ma narzędzi, by to uczynić. Unia może mówić sobie, co chce, a wpływ tego na rzeczywistość w Polsce będzie żaden. Chyba że zastosują sankcję gospodarcze, ale to jest krok tak daleki, że aż trudny do wyobrażenia.