Mowa oczywiście, o prywatnie bardzo sympatycznym dziennikarzu muzycznym Robercie Leszczyńskim. Zapowiedział on, jakoś w lutym, że zamierza publicznie wystąpić z Kościoła, by pokazać wszystkim, jak to jest proste i konieczne. Krótko potem udał się do swojej parafii na Domaniewskiej i oznajmił wikariuszowi, że zamierza wypisać się z Kościoła. Ten ostatni – spokojnie – wyjaśnił mu, jakie warunki trzeba spełnić. I zaczęły się schody. Okazało się bowiem, że konieczne jest do tego świadectwo chrztu, a celebrycie nie chce gnać się na Mazury po tej dokument.

 

Problemem miało być też spotkanie z proboszczem i złożenie świadectwa woli, w obecności dwóch świadków. I o ile pierwszy argument jest jeszcze jakoś zrozumiały, to drugiego nie rozumiem już zupełnie. Czyżby Robert był aż tak nieśmiały, że zawstydził się księdza proboszcza? A może nie udało mu się znaleźć dwóch świadków? Nie mam pojęcia, ale mniejsza z tym. Ważne jest co innego. Cztery dni później Leszczyński udał się na plebanię ponownie i usłyszał to samo od proboszcza parafii. Lekko zawiedziony opuścił więc budynek parafii i... okazało się, że nie czeka tam na niego żadna telewizja (za pierwszym razem było).

 

A potem zapadła cisza. Robert nagle przestał mówić o apostazji, skończyły się wizyty w parafii, do Olecka też Leszczyński nie dotarł (a przynajmniej nie było z nim tam kamer). Wszystko wskazuje na to, że Robert w Kościele pozostał, a skupiony obecnie na kampanii nie ma czasu na głupoty... Akcja apostazja przemieniła się w więc w akcję wyborczą. I w sumie dobrze. Z Kościoła i tak nie da się uciec, chrzest zawsze będzie wyryty w duszy Leszczyńskiego, a łatwiej będzie mu wrócić do wspólnoty wiary, gdy apostazji nie dokona.

 

Samuel Bracławski