Gdy w Europie coraz więcej jest muzułmanów, przyjazd do najstarszego chrześcijańskiego państwa na świecie – Armenii – jest czymś szczególnym. W ciągu ostatnich 10 miesięcy jestem tutaj już piąty raz. Kraj Ormian – politycznie odległy, boć to przecież członek najpierw rosyjskiej Unii Celnej, a teraz Unii Euroazjatyckiej z rosyjskimi wojskami strzegącymi jej dwóch z pięciu granic. A jednocześnie jakże bliski kulturowo i cywilizacyjnie. Wiele osób z krzyżykami na szyi, także młodych kobiet – u nas, „na Zachodzie”, spotyka się to dużo rzadziej.

Tak, Armenia jest i bliska i daleka. I swojska i obca. Daleka, bo to jednak geograficzna, według wielu geografów, Azja. Bliska, bo przecież jeśli członkiem Unii Europejskiej jest będąca doprawdy poza geograficzną Europą Malta, której wszak rdzenną, od wieków ultrakatolicką ludność stanowią rdzenni Arabowie, przekształceni na Maltańczyków, ale z językiem zbliżonych do arabskiego - to przecież czymże od Malty gorsza jest chrześcijańska Armenia, której władca Tyrdat III jako pierwszy w dziejach uznał chrześcijaństwo za „religię państwową”, już w IV wieku po narodzeniu Chrystusa, zresztą około 20 lat przed Gruzinami?

Armenia jest w jakimś sensie obca, bo podąża, chcąc nie chcąc, w rosyjskim rydwanie i potrafi zerwać - pod ewidentnym wpływem Moskwy - zaawansowane negocjacje w umowie stowarzyszeniowej z UE (sierpień 2013). Ale jest też swojska, bo wiemy jak dobrze w polskiej historii zapisali się nasi Ormianie z wielkim patriotą II Rzeczpospolitej księdzem arcybiskupem obrządku ormiańskiego i senatorem (sic!) RP Józefem Teodorowiczem. I wiemy też, że tych Ormian po prostu lubimy z wzajemnością.

Jako historyk mogę porównać fenomen Armenii w polskim myśleniu do czasów II Rzeczpospolitej, gdy mieliśmy świetne relacje z państwem, którego interes polityczny był całkowicie różny od naszego. Chodzi o Węgry, których racją bytu było zburzenie porządku opartego o Traktat Wersalski i traktat z Trianon, który zabrał sporą część węgierskich terytoriów i setki tysięcy Węgrów, wbrew ich woli, pozostawił poza węgierskimi granicami. W tym samym czasie racją stanu Polski była obrona „ładu wersalskiego”. Czyż nie jest tak samo dziś, po 80-90 latach, gdy mamy sympatię do chrześcijańskiej Armenii, mimo że jest zanurzona po czubek głowy w rosyjskiej strefie wpływów politycznych, gospodarczych i militarnych?

Jak w Moskwie kichną – to w Erywaniu mają katar. Obecny poważny kryzys ekonomiczny w Armenii wynika z faktu, że kraj ten jest dramatycznie uzależniony od rosyjskiej gospodarki. Gdy Rosja dołuje ekonomicznie, to tracą pracę dziesiątki tysięcy zamieszkujących ją Ormian, którzy z tego, co zarobią na terenie Federacji Rosyjskiej, utrzymują rodziny w Armenii. Zmniejsza się też import z Armenii, rosyjski popyt na ormiańskie towary.

W auli Państwowego Uniwersytet Języków Obcych i Nauk Społecznych w Erywaniu jest kilkaset studentów. Słuchają mojego wykładu, tuż potem gdy odbieram doktorat honoris causatej uczelni. Mówię o tym, co nas łączy: o tragicznym ludobójstwie Ormian sprzed stu lat i ludobójstwie Polaków ćwierć wieku później. Mówię o chrześcijańskim dziedzictwie obu krajów. I o tym, że oba państwa mają, powiedzmy, trudnych sąsiadów (cóż za dyplomatyczne określenie!). Podkreślam też, że i mój naród i ich są narodami dzielnymi. Po ormiańsku wymieniam nazwę ich państwa: Hajastan. Wreszcie mówię, że i oni i my jesteśmy narodami imigrantów: bo przecież większość Ormian żyje poza własną ojczyzną, a 20 milionów Polaków też mieszka poza ojczyzną.

Po dwóch dniach, gdy jadę ze świątyń Noranawank w kierunku jeziora Sewan, Armenia ‒ Hajastan ‒ żegna się ze mną rdzawym zachodem słońca. Ale przecież nad tą tragiczną ziemią słońce nie ma prawa zajść...

Ryszard Czarnecki

Nowe Państwo 2 XI 2015