W wyborach, których wynikami jeszcze długo będziemy się emocjonować, po raz pierwszy kobiety musiały stanowić co najmniej 35 proc. kandydatów. Czy przełożyło się to jakoś na liczbę posłanek, które zasiądą w sejmowych ławach? Niekoniecznie, bo przedstawicielek płci pięknej będzie w Sejmie zaledwie o 3 proc. więcej, niż w ostatniej kadencji. Zdaniem ekspertów, o sukcesie wyborczym bardziej niż sama obecność decyduje właściwie miejsce na liście. 

 

- Można się zastanawiać, czy wzrost odsetka posłanek o 3 proc. w porównaniu do poprzedniej kadencji to dużo czy mało. Doświadczenia innych krajów, w których wprowadzono kwoty, pokazują, że potrzeba czasu, żeby ten mechanizm prawny przełożył się na wzrost liczby kobiet w parlamencie – podkreśla Małgorzata Druciarek z Instytutu Spraw Publicznych. Kongres Kobiet, z inicjatywy którego wprowadzono system kwotowy, ma pewnie nadzieję, że kiedyś zafunkcjonuje to również w Polsce, póki co, aktywistkom pozostaje zadowolić się 23 procentową reprezentacją kobiet na Wiejskiej.

 

I jeszcze ponarzekać, że ta porażka systemu kwotowego to dlatego, ze kobiety wylądowały na nie-tych-co-trzeba miejscach na wyborczych listach. Zdaniem prof. Magdaleny Środy efekt byłby lepszy, gdyby udało się wprowadzić mechanizm suwakowy, czyli mężczyzna - kobieta - mężczyzna na najlepszych miejscach. Taki zapis wprawdzie znalazł się w ustawie, ale budził wątpliwości konstytucjonalistów i został usunięty. Kongres Kobiet już zapowiada znowelizowanie tej ustawy.

 

Aha, czyli najpierw parytety, potem „suwakowe” układanie list, a na koniec co? Może przedwyborcza wskazówka, żeby na kobiety głosować w pierwszej kolejności?

 

Ja się tylko zastanawiam – zresztą nie pierwszy raz – na co komu te parytety? Bo raczej kobietom korzyści żadnej nie przynoszą. Jak widać, nie udała im się jakaś liczniejsza szarża na sejmowe ławy, a w kampanii wyborczej i tak stanowiły raczej jakiś kwiatek do kożucha (vide „aniołki prezesa”, którym w sumie też nie wyszło).

 

Bynajmniej, nie jestem seksistką w spódnicy – nie uważam, że kobieta powinna rodzić dzieci, gotować obiady i czekać na męża z kapciami i gazetką (oczywiście, jeśli chce to może, wolna wola). Nie sądzę też, że kobieta ma stanowić tylko ozdobę dla geniuszu mężczyzny. Chcę tylko powiedzieć, że parytety to najgorsza rzecz, o jaką mogą walczyć kobiety (a raczej feminazistowskie aktywistki, które trudno uznać za reprezentantki ogółu kobiet). Parytety są upokorzeniem kobiet. Bo kobiety, które naprawdę coś sobą reprezentują (a przede wszystkim znają swoją wartość!) nie potrzebują  tylko dlatego, że chodzą na szpilkach i mają co miesiąc okres, żadnych forów żeby dostać się na jakiekolwiek stanowisko, abstrahując już od miejsce w Sejmie. 

 

Parytety są dla życiowych nieudacznic (znamienite, że walczą o nie feministki – i piszę to z przymrużeniem oka, a piszę o tym, że piszę, bo nie widać mnie jak piszę), które nie potrafią samodzielnie czegoś ugrać, które lukratywne stanowiska zawdzięczają nie swojej wiedzy i kompetencjom, ale spódniczce. A co ciekawe, skoro feministki tak pragną równouprawnienia, to dlaczego tak wybiórczo? Tylko tam, gdzie im się to bardziej opłaca. Jakoś nie słyszałam o aktywistkach, które chciałyby pracować w kopalniach, stawiać cegły na budowach albo czyścić kominy.

 

Marta Brzezińska