W gruzińskiej stolicy Tbilisi trwają właśnie wielotysięczne demonstracje. Rozpoczęły się one wczoraj, po tym, jak stołeczny sąd nie uznał winy żadnego z oskarżonych o zabójstwo nastolatków – Dawida Saralidze i Lewana Dadunaszwili .

Cała sprawa dotyczy wydarzeń, które miały miejsce na początku grudnia ubiegłego roku. Wtedy dwóch uczniów miejscowych szkół średnich przyszło z pomocą koledze zaczepianemu na ulicy, wybuchła bójka, w ruch poszły noże i ci, którzy chcieli pomóc zostali zamordowani. Całe śledztwo prowadzone było niesłychanie opieszale, dowody ginęły, nie przeprowadzono niezbędnych czynności. Zdaniem ojca pierwszego z zamordowanych nastolatków, który zorganizował protest, organy ścigania celowo tak nieudolnie postępowały, bo w gruncie rzeczy ich celem była ochrona syna wysoko postawionego pracownika gruzińskiej Prokuratury Generalnej, który ponoć uczestniczył w bójce.

To w ostatnich tygodniach kolejna duża demonstracja odbywająca się w stolicy Gruzji, której powodem był sprzeciw wobec tego jak funkcjonuje policja i wymiar sprawiedliwości. Kilka tygodni temu odbyły się podobne protesty po tym, jak miejscowa policja, a precyzyjnie rzecz ujmując, wydział do walki z narkotykami zrobił najazd na jeden z klubów nocnych. Ponoć poszukiwano dilujących tam handlarzy, ale Gruzinów, przynajmniej tych, którzy później protestowali, niesłychanie wzburzył sposób postepowania policji, podobno niezmiernie brutalny. Pikanterii całej sprawie dodawało również to, że jak głosiła plotka lokal, do którego wpadła policja, jest własnością syna Bidziny Iwaniszwilego, oczywiście nie bezpośrednio, tylko na podstawioną osobę. I to właśnie chcąc ponoć chronić jego interesy policja postanowiła dać nauczkę handlarzom. Iwaniszwili, miliarder i lider rządzącej formacji Gruzińskie Marzenie pod koniec kwietnia, po trwającej 4,5 roku przerwie, ogłosił, że wraca do czynnej polityki po to, aby ratować rozrywaną wewnętrznymi sporami partię, którą stworzył.

W przeciwieństwie do pierwszej fali protestów, która była trochę w duchu happeningu i niezbyt na serio, bo demonstranci domagali się m.in. legalizacji miękkich narkotyków, ta obecna jest całkowicie na poważnie. Obydwie demonstracje łączy sprzeciw wobec skorumpowanego i niewydolnego systemu oraz niesprawności wymiaru sprawiedliwości. Tylko, że teraz protestujący prócz żądań związanych z tą sferą życia, dołączyli również hasła czysto polityczne. Już doprowadzili do dymisji Prokuratora Generalnego Gruzji, a teraz domagają się ustąpienia całego rządu i rozpisania przedterminowych wyborów. Wczoraj do demonstrantów, (którzy zostali na jednym z centralnych placów gruzińskiej stolicy na noc) wyszedł premier, ale nie dali powiedzieć mu nawet jednego zdania. Został obrzucony butelkami, zakrzyczany i wygwizdany i dopiero na konferencji prasowej, którą zwołał mógł powiedzieć, że nie zamierza ustępować. Ale dzisiaj wśród protestujących dało się zauważyć wielu polityków zarówno z formacji Saakaszwilego, ale również prorosyjskiej partii Nino Burdżanadze. Dziś z demonstrantami, którzy nie mają zamiaru ustępować, spotkał się gruziński prezydent Giorgi Margwelaszwili, który dość długo z nimi rozmawiał, co zdaniem obserwatorów tamtejszej sceny politycznej świadczyć może o nasilających się podziałach w gruzińskiej elicie politycznej.

Wszystko to, niezależnie od tego jak sytuacja się rozwinie i czym się skończy, jako żywo przypomina to co się stało w sąsiedniej Armenii. Tam również kilka tygodni temu zaczęły się masowe protesty, które doprowadziły do obalenia premiera, a poprzednio prezydenta Serża Sarkisjana. Pisałem już o tym kilkukrotnie, nie ma, więc większego sensu przypominania, co się tam wydarzyło.

Ale obserwatorów życia politycznego państw kaukaskich nurtuje pytanie o geopolityczny wymiar zmiany na armeńskiej scenie politycznej. Zwracają uwagę na bardzo wyważone stanowisko Kremla, który ograniczył się na początku demonstracji i po dymisji premiera jedynie do przysłania misji deputowanych do Dumy, którzy mieli wysondować sytuację oraz do apelowania, aby zmiany zachodziły pokojowo i z poszanowaniem reguł konstytucyjnych. Wśród prorządowych rosyjskich publicystów na początku armeńskiej aksamitnej rewolucji zarysowało się zupełnie inne stanowisko. Jedni jak Migranian protestowali przed „rządami demagoga” i faktycznym władztwem tłumu, a inni głośno wyrażali swe oburzenie zmianami zachodzącymi w Erywaniu. Nerwy puściły Michaiłowi Leontiewowi, który w eterze jednej z rosyjskich rozgłośni radiowych po prostu zrugał Ormian. Jeśli Ormianie chcą skoczyć w przepaść, grzmiał, mając na myśli możliwość zmiany geopolitycznej orientacji Erywania, to proszę bardzo niech to robią, Rosji będzie tylko lepiej. Bo od trzystu lat są dla Rosjan tylko i wyłącznie ciężarem. Żyją dzięki rosyjskiej protekcji i krwi, jaką w ich obronie przelali rosyjscy żołnierze. Gdyby nie Rosja to naród ten zostałby fizycznie unicestwiony, po prostu starty z powierzchni ziemi. A ich wspieranie utrudnia tylko, w jego opinii, rozwój relacji z „bratnim narodem Azerbejdżanu”. Leontiew jest nie tylko znanym rosyjskim dziennikarzem, ale również rzecznikiem prasowym i członkiem zarządu największego rosyjskiego koncernu naftowego Rosnieft. Rosnieftem kieruje Igor Sieczin, uznawany za nieformalnego patrona i lidera rosyjskich siłowików, osobę z najwyższych kręgów rosyjskiej elity, nic dziwnego, że słowa jego rzecznika wywołały burzę. Rosyjski związek Ormian wystąpił z oficjalnym protestem i złożył doniesienie do prokuratury domagając się wdrożenia oficjalnego śledztwa za wezwania do wzniecenia, zdaniem jego przedstawicieli, waśni na tle narodowym. Ambasador Armenii w Moskwie Wadim Toganjan komentując słowa Leontiewa powiedział, że są one nie tylko świadectwem „braku kultury”, ale również prowokacją, której celem jest wzbudzenie niechęci w Rosji do zmian zachodzących w Armenii i do Ormian, jako narodu.

Ale najciekawsza była reakcja oficjalnej Rosji. Od słów Leontiewa zdystansował się rzecznik Kremla Pieskow, a przed niedawnym spotkaniem przywódców państw tworzących Euroazjatycką Unię Gospodarczą Leontiew opublikował specjalne oświadczenie, w którym przepraszał Ormian. Komentatorzy są zdania, że był to prezent Putina, dla debiutującego właśnie w Soczi na arenie międzynarodowej, nowego premiera Paszyniana.

Pisałem na wstępie o dwóch interpretacjach tego, co się dzieje na Kaukazie. Pierwsza jest tradycyjna – kolorowe rewolucje wywołują Amerykanie, czy szerzej pojęty Zachód. Tego rodzaju punkt widzenia przedstawiono ostatnio na łamach Moskiewskiego Komsomolca. Zdaniem autora artykułu w nowym, sformowanym przez Paszyniana rządzie aż roi się od rusofobów. Sam Paszynian jeszcze jesienią ubiegłego roku składał w parlamencie wniosek o wyjście Armenii z Unii Euroazjatyckiej. A inni? Mane Tandiljan, minister edukacji ukończyła Amerykański Uniwersytet w Erywaniu, nowy szef Rady Bezpieczeństwa Armen Grigorjan, ale także minister nauki Arajik Harutiunian pracowali wcześniej dla organizacji finansowanych, o zgrozo, przez Sorosa. Dawid Sanasarjan, szef państwowej służby kontroli, jest członkiem partii „Dziedzictwo” założonej przez mieszkających w Stanach Zjednoczonych przedstawicieli ormiańskiej diaspory i regularnie uczestniczył ponoć w organizowanych przez nią protestach przed rosyjską ambasadą, domagając się likwidacji rosyjskiej bazy w Giurmi. Dawid Tonojan, nowy minister obrony przez wiele lat reprezentował Armenię w NATO i zdaniem rosyjskiego dziennikarza został wówczas „zwerbowany” przez służby specjalne USA. Wiceministrem ds. diaspory został Babken Ter – Grigorjan, który był w swoim czasie koordynatorem programów Sorosa, a w sieci znaleźć można jego zdjęcie z plakatem domagającym się ustąpienia Putina. Zapowiedziane przez Paszyniana przyspieszone wybory do parlamentu mają być poprzedzone zmianami w kodeksie wyborczym. I pracami nad nowym jego kształtem kieruje, zdaniem dziennikarza rosyjskiej gazety, również bliski współpracownik wielu instytucji finansowanych przez Sorosa. Artykuł opatrzony jest wezwaniem, pod adresem Kremla, aby nie wierzył on w zapewnienia Paszyniana o niezmienności geopolitycznej orientacji Armenii. I tytułem memento przypomina, że podobne deklaracje składał też Saakaszwili, a w pierwszą swą oficjalną podróż zagraniczną udał się do Moskwy.

Ale trzeba też stwierdzić, że jest i druga teoria wyjaśniająca to, co się dzieje na Kaukazie. Jej zwolennicy podnoszą, że już od pewnego czasu w propagandzie płynącej z Moskwy da się zauważyć wyraźnie skierowane przeciw układom oligarchicznym słowa krytyki. Dotyczy to oczywiście przede wszystkim Ukrainy, ale nie wyłącznie. Również Mołdawii i Gruzji, czyli tych krajów, którym nie po drodze z Moskwą. Kremlowscy technolodzy władzy wysyłają jasny i czytelny przekaz – zła sytuacja ekonomiczna, korupcja, monopole, dysfunkcyjny system prawny i socjalny jest wynikiem tego, że władzę zawłaszczyli oligarchowie i skupione wokół nich klany. W Rosji było podobnie, ale Putin wszystko zmienił. I ten schemat, jako żywo, pasuje też do Armenii, gdzie rządzący układ związany z Partią Republikańską zawłaszczył nie tylko system polityczny, ale i gospodarkę. I kiedy zaczął być dla Moskwy mało wygodny, został szybko zmieniony. A na czym miała polegać ten dyskomfort? Po pierwsze na próbie uprawiania polityki równoważącej wpływy Moskwy dobrymi relacjami z Unią Europejska, czego dowodem miała być nie tylko rosnąca wymiana handlowa, ale i zawarcie na kilka tygodni przed upadkiem umowy o współpracy z Brukselą. Ale przede wszystkim chodziło o kontrolowaną zmianę słabnącego, bo skorumpowanego i już niewydolnego, układu politycznego. Zmianę kontrolowaną, po to, aby uchronić się przed zmianą żywiołową. Jednym słowem, gdyby ta teoria się potwierdziła, świadczyłoby to, że Moskwa postanowiła przechwycić „kolorowe rewolucje” i używać tego narzędzia w swoim interesie. Póki, co nie ma na to dowodów, ale warto obserwować to, co będzie się działo w Tbilisi, a niedługo również, być może w Kiszyniowie i Kijowie, bo może się okazać, że będziemy obserwowali pro-moskiewskie kolorowe rewolucje.

Marek Budzisz/salon24