Moje dzieciństwo było koszmarem. Pamiętam tylko, jak ojciec wracał i przewracał się na posadzkę. Nieustannie pił.  Poza tym był dla mnie obcą osobą – nigdy nie zamienił ze mną ani paru słów. Wymierzał tylko nieustannie ciosy nam i mamie.  Mój dziadek niejako zastąpił mi tatę, ale z drugiej strony te wzorce były ciągle niszczone przez mojego ojca. Do 13 roku życia nie miałem też kontaktu z mamą, bo wpadła w ciężką nerwicę i niestety przelewała na mnie swoje frustracje, traktujac mnie jak „ściereczkę” na problemy – krzyczała i biła mnie. Wystarczyło, że cokolwiek nie wyszło mi w szkole to  wyżywała się na mnie. Jak myślałem o ojcu to odczuwałem totalną pustkę. Z powodu jego braku do 20 roku życia czułem w sobie ogromna próżnię,  takie „nic” i w to „nic” zaczęła wkradać się nienawiść.

W wieku 13 lat nie umiałem sobie już z tym wszystkim poradzić i zacząłem brać narkotyki. Już po miesiącu byłem  tak uzależniony, że nie potrafiłem  żyć bez nich. Do 17 roku życia także moje poczucie własnej wartości było mniejsze niż margines. Czułem się całkiem bezwartościowy. Nie potrafiłem patrzeć na siebie do lustra. Z tego powodu nie mogłem zawrzeć też żadnego związku, ponieważ nie umiałem odnaleźć się w relacjach z kobietami.

Przez moje doświadczenia Bóg był mi bardzo odległy. Nie miałem w umyśle Jego obrazu . Jak babcia mówiła, że jest On ojcem to w ogóle to do mnie nie docierało. Słysząc słowo „tata” miałem przed oczami tylko obraz mężczyzny leżącego na dywanie, który  łączył się  z wielką nienawiścią i agresją,  wylewającą się na inne osoby. Jako punkowiec biłem się w czasie miejskich imprez ze skiterami i wtedy wchodziłem w niesamowite stany agresji. To była prawdziwa furia wynikająca z  nagromadzonej we mnie nienawiści. Potrafiłem bić się do upadłego, miałem złamany nos, rękę zwichniętą, a w ogóle nie czułem bólu.

I wtedy nastąpił przełom, bo trafiłem do katolickiego ośrodka dla narkomanów. Nie zdobyłbym się na ten krok, gdyby nie kilka incydentów, które sprawiły, że nie miałem wyjścia. Po prostu byłem przyciśnięty do muru. Policja złapała mnie z narkotykami, którymi handlowałem, a na domiar złego ścigali mnie „koledzy”, którzy uważali, że ich „wysypałem”.  Z nimi nie było przelewek, bo to nie były osoby, z którymi dałoby się dogadać. Byli wysoko postawionymi dealerami, którzy byli gotowi zabić człowieka, jeżeli ten w czymś im podpadł. Żeby wyjść z tego cało musiałem przez kilka miesięcy się ukrywać. To był impuls, aby zastanowić się nad swoim życiem, do czego ono mnie doprowadziło i w końcu, aby na nowo zacząć szukać innej drogi. Pierwszy raz od wielu lat przyszła mi wtedy  myśl, że może jest jakaś szansa na inne życie, szansa na lepszą przyszłość….  Już wtedy moje serce zaczęło zwracać się w stronę Boga i wołać do Niego o ratunek pośród życiowych zgliszczy. Wiedziałem jedno, że sam nie dam rady.  Miałem wielu kolegów, którzy bezskutecznie leczyli się w różnych ośrodkach, a po wyjściu w przeciągu kilku miesięcy popełniali samobójstwo.  I to mnie przerażało.

Przez pierwsze dwa lata pobytu w ośrodku o wszystko obwiniałem Boga. Z mojego wnętrza wydobywało się rozdzierające pytanie: „Przecież Ty jesteś ojcem! Dlaczego dopuściłeś do tego wszystkiego?!” Ryczałem w kaplicy prosząc, abym mógł przebaczyć, abym mógł zapomnieć, bo była we mnie tak ogromna nienawiść, z którą nie potrafiłem żyć. Dławiła ona we mnie wszystkie inne uczucia i wysysała życie. Byłem tak wściekły na Boga, że rzucałem krzesłami w krzyż i mówiłem bluźnierstwa. W mojej opinii wtedy był On winien całego zła, które miało miejsce w moim życiu.

Jednak po dwóch latach nastąpił pierwszy przełom. Doświadczyłem pierwszego uzdrowienia, gdy po modlitwie wstawienniczej minęła nienawiść! Po prostu „wyparowała” z mojego serca. Pamiętam jak wtedy usiadłem na ławce i zdałem sobie sprawę, że mam wolne serce. Coś bardzo ciężkiego, co tyle lat je obciążało spadło ze mnie jak głaz. W końcu mogłem na nowo zobaczyć świat, siebie, innych. Wszystko w innych kolorach. Pomimo całej złości, którą w tym czasie miałem na Boga, cały czas byłem zdeterminowany , aby jednak do Niego przychodzić i błagać o ratunek. I On wysłuchał, a jednocześnie uzdolnił mnie do  przyjęcia jego uzdrowienia. Potem coraz częściej „łapałem” sygnały na Bożej fali – były one z czasem wyraźniejsze i częstsze. Zacząłem radzić sobie z trudnymi emocjami i coraz lepiej  siebie rozumieć. Przede wszystkim jednak Bóg zaczął budować moje poczucie własnej wartości. Trafiłem do technikum chemicznego i zobaczyłem, że  sobie w nim świetnie radzę.  Zacząłem doświadczać Jego troski, poczucia Jego obecności na mszy św.…  Wtedy powoli docierała do mnie świadomość , że Bóg jest moim ojcem, a ja Jego dzieckiem. To wszystko dokonywało się w procesie trwającym pięć lat. Po nim Bóg uzdrowił mnie z narkomanii. Przestałem mieć potrzebę zażywania narkotyków. Do tego momentu musiałem się bardzo pilnować i unikać okazji, aby znowu nie wpaść na całego w to uzależnienie. Jednak dopiero po tym uzdrowieniu nastąpił najważniejszy przełom w moim życiu – doświadczenie, które uzdrowiło mnie z poczucia  braku autorytetu ojca.

Miałem wtedy 22 lata i zakochałem się w mojej  obecnej żonie. Niestety  z powodu licznych zranień nie miałem odwagi, aby do niej podejść i porozmawiać z nią. Po pewnym czasie jednak okazało się, że mamy prowadzić ze wspólnotą, do której należałem rekolekcje dla osób, które wybierały się na Woodstock na ewangelizację. Posługiwaliśmy dla nich kilka dni – głosząc Słowo i modląc się za nich, a oni po tym czasie stwierdzili: „Ok.  Wy poświęciliście nam cały ten czas, a teraz my zrobimy coś dla was”. I zaczęli się za nas modlić. Pamiętam,  jak położyli ręce na mojej głowie, a ksiądz podszedł z Najświętszym Sakramentem i  zaczął mnie Nim błogosławić. To był tylko moment, a przeze mnie  przeszła  jakby błyskawica,  takie ogromne ciepło. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Miałem w tym wszystkim świadomość, ale nie potrafiłem się przed tym „obronić”. To było niesamowite uczucie. Tak, jakby całe moje życie Ktoś mnie przytulał. Poczułem, że zawsze byłem chciany i kochany, zawsze byłem ważny. „Wylądowałem” na ziemi i w przeciągu pięciu minut wszystko, co było złe w moim życiu,  zniknęło. Gdzieś czmychnęło całe poczucie krzywdy, nienawiści i braku miłości. Dowiedziałem się, jak to jest, gdy tata trzyma cię na kolanach, jak cię głaszcze. Poczułem to wszystko fizycznie.

Teraz Bóg jest dla mnie ojcem, który trzyma mnie w rękach,  jest kochający i daje bezpieczeństwo, a z drugiej strony jest też wymagający i nie rozwiązuje za mnie problemów, ale sprawia, ze sam potrafię je rozwiązać. I nawet, gdy się oddalam ciągle czuję Jego bezpieczeństwo. Bóg mnie wyzwolił. Jego ojcowska miłość dała nowe życie. Po tym doświadczeniu byłem w stanie założyć szczęśliwą rodzinę. Mam wspaniałą żonę i dwoje kochanych dzieci. Moje zrujnowane życie  i zrujnowane serce zostało odbudowane.

Świadectwo Przemeka

Oprac. Natalia Podosek