Z okien londyńskiego Centrum Konferencyjnego królowej Elżbiety II widać – na wprost – Westminster Abbey. Cóż, nie mogę ukryć sentymentu, bo choć ten imponujący przybytek kultury (nie tylko przecież religijny) od wieków jest w rękach anglikanów, a nie katolików – to przecież na terenie tegoż Opactwa przyszedłem na świat przeszło pół wieku temu. Gdy wieczorową porą chodzę po posadzkach świątyni, na których wypisana jest historia imperium – poprzez nazwiska wodzów, dyplomatów, mężów stanu tam pochowanych lub tam upamiętnionych – łapię się na uczuciu lekkiej zazdrości. Szczęśliwy to kraj, który dzięki wyspiarskiemu położeniu nie uległ nigdy inwazji, okupacji, rozbiorom. Tutaj nazwiska postaci brytyjskiego życia publicznego sprzed 300 lat widnieją obok szczególnie uhonorowanego miejsca ku czci brytyjskiego Nieznanego Żołnierza z I wojny światowej, którego zwłoki przywieziono z Francji, ale też obok tablicy, na której brytyjski rząd oddaje część… czterokrotnemu prezydentowi USA Franklinowi Delano Rooseveltowi, którą umieszczono w roku jego śmierci, w 1945.

Z okien nowoczesnego, ale brzydkiego i zupełnie niepasującego architektonicznie do zabytkowych budynków go otaczających konferencyjnego centrum brytyjskiej monarchini widać – po lewej – House of Common czyli Izbę Gmin czyli serce brytyjskiego parlamentaryzmu. Patrząc na kolejkę turystów czekających na zwiedzenie izby niższej londyńskiego parlamentu, przypominam sobie, że pierwszy raz byłem tutaj 22 lata temu. Zszokowany pustą salą obrad (posłem na Sejm RP zostanę po trzech latach i przestanę się już czemukolwiek dziwić), wsłuchiwałem się na galerii debacie o… Polsce pod rządami komunistów. Potem bywałem tu wielokroć.

A dziś dosłownie sto metrów od House of Common słucham dyrektora generalnego Królewskiego Instytutu Zjednoczonych Służb Michela Clarke’a, gdy mówi o współczesnej Europie. Według tego speca od wywiadu przywództwo Niemiec jest słabsze, tandem Berlin-Paryż jest słabszy, ale też rola Wielkiej Brytanii w Europie jest słabsza niż kiedyś. Mocniejsze za to są radykalne partie z prawa i z lewa. Cóż, trudno się nie zgodzić, choć prawdę mówiąc, jest to trochę jak odkrywanie Ameryki lub też mówienie, że po wtorku jest środa. Kolejny specjalista od służb, szef Centrum Studiów nad Bezpieczeństwem i Wywiadem Uniwersytetu w Buckingham Anthony Glees mówił, że „Brexit” byłby katastrofą dla wielkiej Brytanii, bo dla Londynu lepiej być liderem w UE niż ją opuszczać. Według niego Europa ma problem z Niemcami: nie jest nim brak przywództwa, ale niewłaściwe przywództwo. I tu słyszę piękną metaforę: „Niemcy są jak hipisowski kraj (!), który całkowicie ignoruje swoje przepisy prawne i unijne prawo”. Odpowiedzią na problemy Europy, słusznie dowodzi Glees, nie jest realizacja hasła „więcej Europy w Europie”. Ma rację przypominając, że nawet pachnący federalizmem Traktat Lizboński podkreślał, że kwestie bezpieczeństwa to sprawa wewnętrzna krajów członkowskich. I znów ładną metafora o Paryżu – mieście ludzi, którzy kochają życie, które przegrało z ludźmi, którzy kochają śmierć ‒ Brytyjczyk apeluje, żeby tłumaczyć młodym muzułmanom, że są poddawani praniu mózgów. Średnio wierzę w taką naszą dydaktykę. Ale zgadzam się z ostrą krytyką kanclerz Merkel, o której Brytyjczyk mówi: „że nie ma pojęcia, kogo wpuszcza do RFN, otwierając wszystkie drzwi i okna”. Skądinąd zarzuca jej – a to ciekawy temat dla prawników ‒ że niemiecka Kanzlerin złamała i Traktat z Schengen i art. 4. Traktatu o NATO i umowę z Dublina o odsyłaniu imigrantów do pierwszego kraju członkowskiego UE, w którym się znaleźli.

Brytyjczyk „przyłożył” też Francji, mówiąc, iż Hollande odwołując się do art. 4. Traktatu o Unii, a pomijając art. 5. Traktatu o Pakcie Północnoatlantyckim zaprosił – to już moje określenie ‒ do gry Rosję, pozostawiając USA jako wielkiego nieobecnego.

Cóż, na londyńskim bruku w cudzych ustach słyszę swoje myśli…

RYSZARD CZARNECKI

*felieton ukazał się w „Gazecie Polskiej” (25.11.2015)