Gdy Jarosław Kaczyński na kongresie Prawa i Sprawiedliwości na początku lipca 2017 roku w Przysusze (radomskie) podniósł sprawę reparacji wojennych od Niemiec – początkowo i Berlin i podzielająca jego punkt widzenia totalna opozycja w Polsce uznały, że najlepszą taktyką będzie „przemilczenie” tego problemu.

Być może zresztą uważano, że w tej sprawie, inaczej niż w innych, PiS nie przejdzie od słów do czynów. A później zaskoczenie, że Prawo i Sprawiedliwość realizuje to, co zapowiedziało - łamiąc w ten sposób uświęconą w Polsce zasadę politycznego wodolejstwa bez praktycznych skutków - mieszało się z oburzeniem, jak można tak „atakować” Niemców i „podważać polsko-niemieckie sojusze”. Użyłem tego pojęcia specjalnie, aby uświadomić, że podobne histeryczne reakcje towarzyszyły – a pamiętam to dobrze – jakimkolwiek próbom upominania się o polskie interesy w sytuacji zależności od Związku Sowieckiego. Nie porównuję Republiki Federalnej Niemiec, w kontekście Polski, do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, ale mechanizm „nieświętego oburzenia” na żądania skierowane do Berlina AD 2017 przypominał reakcję na polskie aspiracje wyrażane wobec ZSRS w, powiedzmy, AD 1977.

Reparacje od Niemiec – dziś nie tylko Polska

Tak obszernie piszę o niemieckich i opozycyjnych reakcjach na kwestię reparacji nie tylko, aby pokazać ich znaczącą zbieżność, ale także, aby zilustrować skalę zaskoczenia sprawą, która przecież nie powinna aż takowego zaskoczenia budzić. Bo Polska nie jest jedynym podmiotem, który wystąpił o reparacje od państwa niemieckiego. W ostatnim tylko czasie żądanie reparacji wobec Berlina wysunęło środowisko rumuńskich Żydów, a gdy chodzi o państwa uczyniła to afrykańska Namibia, nawiązująca do niemieckiego ludobójstwa murzyńskich plemion na początku XX wieku. Na tym ostatnim przykładzie widać, że nie ma czegoś takiego, jak „przedawnienie się” roszczeń wojennych. Skądinąd Niemcy dość szybko przystały na oficjalne rozmowy z tym afrykańskim państwem, chyba słusznie uznając, że nie zależy im na międzynarodowym rozgłosie, którego częścią byłoby poprzypominanie rzezi na ludach zamieszkujących dzisiejszą Namibię (plemiona Herero i Namaqua). Akurat zresztą sprawa ta znana mi była od wielu lat: dowiedziałem się o tym zwiedzając Muzeum Ludobójstwa w stolicy Ruandy ‒ Kigali. Tamte niemieckie zbrodnie eksponowane były na równi z tymi z II wojny światowej, ale też na przykład z rzezią Ormian w 1915 roku.

Nasze żądania względem Berlina mają pięć aspektów: jeden moralny, drugi historyczny, trzeci prawny, czwarty ekonomiczny, piąty – stricte polityczny.

Odkłamać historyczne fake-newsy

Ten pierwszy – moralny – jest oczywisty. W wymiarze moralnym trudno wyobrazić sobie adekwatną rekompensatę dla Polski, narodu, który w wyniku niemieckich zbrodni stracił co szóstego obywatela (dokładnie 17 procent). Procentowo sytuuje to Polskę na pierwszym miejscu wśród narodów – ofiar II wojny światowej. Przypominanie tego moralnego wymiaru niemieckiej eksterminacji obywateli Rzeczpospolitej jest bardzo potrzebne, ponieważ wraz z kanclerzem Helmutem Kohlem odeszło z topu niemieckiej polityki pokolenie, które pamiętało z autopsji II wojnę światową. Pojęcie „deutsche Schuld”, „niemieckiej winy”, dość szybko za czasów kanclerza Gerharda Schroedera przestało być punktem odniesienia dla niemieckiej polityki zagranicznej. Przypomnienie tego w kontekście polskich starań reparacyjnych jest bardzo istotne.

Nie mniejsze znaczenie ma drugi aspekt – historyczny. W czasach permanentnego pojawiania się fake-newsów o „polskich” obozach śmierci i o „odpowiedzialności Polaków za Holokaust” i „nazistowskich” ‒ a nie niemieckich ‒ zbrodniach wytoczenie działa reparacji jest jednocześnie apelem o poszanowanie prawdy historycznej i nazywanie ofiary – ofiarą, a kata – katem. To właśnie podniesienie kwestii należnych nam odszkodowań przypomina Europie i światu kto na kogo napadł, kto mordował, a kto był mordowany. „Kamienie wołać będą ...” ‒ ale tylko wtedy, jeśli będzie chęć nagłośnienia tego wołania połączona z polityczną koniecznością ich usłyszenia przez dzieci i wnuków oprawców.

„Listonosz” z Moskwy

Innym aspektem jest aspekt prawny. Warto przypomnieć, że na konferencjach tzw. „Wielkiej Trójki” (USA - Wielka Brytania - Związek Sowiecki) i w Jałcie i w Poczdamie AD 1945 zdecydowano o reparacjach Niemiec – także dla Polski. Było to, uwaga, zupełnie niezależne od powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy. Państwa owej „Wielkiej Trójki” same egzekwowały reparacje od Niemiec, a inne kraje musiały to czynić za właśnie ich pośrednictwem. Jedynym państwem, które niemieckie reparacje otrzymywało via Moskwa była … Polska. Latem 1945 roku Sowieci narzucili Polsce całkowicie niekorzystne warunki swojego pośrednictwa w odbiorze reparacji. Radziecki „listonosz” kazał sobie za owe pośrednictwo sowicie płacić – konkretnie węglem. PRL zobowiązała się, niejako w zamian za reparacje niemieckie, dostarczać Moskwie olbrzymie ilości węgla po skrajnie niskich cenach. Był to ze strony ZSRS wręcz rabunek ekonomiczny. Gorzej ‒ latem 1953 roku pod sowiecką presją rząd Bolesława Bieruta zrzekł się niemieckich reparacji. Władze NRF, a później RFN interpretowały to jako wyrzeczenie się przez Polskę jakichkolwiek odszkodowań. Co ciekawe, nie udało się rządowi Willy'ego Brandta skłonić rządu Gomułki do zapisania owego zrzeczenia się reperacji w układzie polsko-niemieckim 1970. Skądinąd Republika Federalna stosowała w przypadku Polski skrajnie podwójne standardy. O ile RFN nie uznawał w sensie formalno-prawnym decyzji komunistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, o tyle w przypadku Polski orzeczenie z 1953 roku, z lat stalinowskich nagle stało się ważnym punktem odniesienia.

Polska nie zrzekła się reparacji!

Ciekawe, że przez pierwsze ćwierć wieku Niemcy Zachodnie nie wypłacały odszkodowań indywidualnych polskim obywatelom, podnosząc argument braku stosunków dyplomatycznych między Warszawą a Bonn. Gdy wreszcie nawiązano oficjalne stosunki międzypaństwowe, to tak chwalony przez lata w Polsce kanclerz Willy Brandt potrafił odmawiać wypłacenia odszkodowań, powołując się na... niechęć niemieckiej opinii publicznej do płacenia odszkodowań za III Rzeszę. To zapewne było powodem, że zawarto jedynie dwa „odszkodowawcze” porozumienia – oba „po odwilży”, w pierwszej połowie lat 1970. Pierwsze o odszkodowaniach dla ofiar eksperymentów pseudomedycznych, a drugie porozumienie o emeryturach i rentach. Po zjednoczeniu Niemiec i powstaniu III RP także chadecki następca Brandta – Helmut Kohl nie chciał wypłaty odszkodowań. Ba, w strachu przed reparacjami rząd jeszcze z siedzibą w Bonn w 1990 roku odrzucił możliwość podpisania traktatu pokojowego sensu stricte. O reparacjach nie było mowy w traktacie czterech mocarstw oraz RFN i NRD. Do dzisiaj Berlin interpretuje ten fakt jako „milczące przyzwolenie” na zaniechanie reparacji. Bo nawet eksperci Bundestagu nie byli w stanie znaleźć żadnych formalnych dowodów zrzeczenia się przez stronę polską reparacji wojennych. W tym kontekście można jedynie mówić o wymuszonym przez ZSRS jednostronnym wyrzeczeniu się takich reparacji przez satelicką PRL w szczytowym okresie stalinizmu (1953).

Pożyteczni idioci nad Wisłą

Kolejny aspekt to ten ekonomiczny. Gdy ś. p. profesor Lech Kaczyński jeszcze jako prezydent Warszawy, powołał zespół, który miał oszacować straty wojenne zniszczonej przez Niemców stolicy Polski, okazało się, że skala naszych roszczeń tylko z tytułu zniszczenia Warszawy może wynosić prawie 50 miliardów dolarów. W sprawie wysokości reparacji z tytułu strat – ludzkich i materialnych – całej Polski – głos zabrał jeden z najważniejszych ministrów ‒ spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak i mówił o bilionie dolarów. Przytoczone dane miały charakter szacunkowy, ale pokazują pewną skalę. W przewidywalnym czasie pojawią się już miarodajne szacunki, które będą podstawą do oficjalnego wystąpienia przez rząd RP do rządu RFN o reparacje. Nie ma obecnie sensu wewnętrzna licytacja w tym zakresie, ale znacznie od niej gorsza jest postawa opozycji totalnej, która w tej sprawie jest zwolennikiem „opcji zerowej” w sensie „zero euro dla Polski od Niemiec”. Jak widać, nie tylko w sprawach relacji Warszawa-Bruksela, ale także w kwestii reparacji opozycja nad Wisłą pełni rolę „pożytecznych idiotów”, którzy tylko czekają, aż ich obcy wykorzystają.

Aspekt piąty – polityczny. Jeżeli słuszne, moralnie i historycznie uzasadnione, żądanie reparacji od Niemiec pojawiło się akurat w momencie dobiegających z UE głosów (także niemieckich polityków!) o zabraniu naszemu krajowi należnych nam funduszy unijnych, to za stary jestem, aby wierzyć w takie przypadki...


*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (17.10.2017)

Ryszard Czarnecki