Scenariuszy powyborczych może być kilka. Najbardziej prawdopodobny wydaje się ten, w którym Prawo i Sprawiedliwość samodzielne rządzi. Skądinąd byłby to pierwszy przypadek w najnowszej historii Polski, aby rząd stworzyła jedna formacja polityczna. Jednak przeciwnicy PiS, nawet jeśli wiedzą, że partia Jarosława Kaczyńskiego zdecydowanie wygra te wybory, cały czas śnią o powtórzeniu wariantu, który miał miejsce parokrotnie u naszych południowych sąsiadów. Chodzi o sytuację, w której partia która wygrywa wybory matematycznie, nie wygrywa ich politycznie, bo nie jest w stanie stworzyć rządu. Tak było w ostatnich kilkunastu latach trzykrotnie na Słowacji i raz w Czechach. W tym pierwszym kraju wybory wygrywała populistyczna partia i raczej zachodnio-sceptyczna partia Vladimíra Mečiara, ale przeciwko niej zawiązywano wielkie koalicje, co skutkowało stworzeniem rządu z udziałem ugrupowań, które uzyskały drugi, trzeci, czwarty wynik wyboczy. W Wielkiej Brytanii czy Skandynawii nie byłoby to raczej możliwe. W naszym regionie Europy, jak widać, jak najbardziej.

Słowacki patent nie w Polsce

Podobna sytuacja miała też miejsce w… Polsce. W 2010 roku Prawo i Sprawiedliwośćwygrało wybory do Sejmiku na Podkarpaciu, ale władze województwa podkarpackiego zostały wykreowane przez zupełnie nieegzotyczną koalicję PO-SLD-PSL.

Przypominam to z obowiązku – bardziej jako historyk niż polityk. Taki wariant bowiem jest w obecnej sytuacji Polski bardzo mało prawdopodobny. Powiedzmy wprost: byłby on, przy założeniu nieosiągnięcia przez drużynę prezesa Kaczyńskiego 230 mandatów w Sejmie RP, bardziej realistyczny, gdyby innym wynikiem zakończyły się wybory prezydenckie AD 2015. Warto w tym kontekście przytoczyć dość zaskakującą wypowiedź ówczesnego prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, który na początku 2014 roku, zapewne pod wpływem szybujących sondaży PiS i sondażowej zapaści Platformy Obywatelskiej ( jeszcze przed agresją Rosji na Krym, która okazała się sondażową "windą w górę" dla Donalda Tuska) powiedział, iż wcale nie jest oczywiste, że powierzy misję tworzenia rządu przedstawicielowi zwycięskiego ugrupowania... To stwierdzenie Głowy Państwa odczytano jednoznacznie jako z jednej strony strach przed „powrotem PiS”, jak również jako próbę zabrania nadziei opozycji i jej sympatykom, że taki powrót będzie w ogóle możliwy. Niedługo potem zresztą obóz władzy zrezygnował z tej retoryki: koalicja PO-PSL dostała niespodziewanie trampolinę wyborczą w postaci sytuacji na Ukrainie. Sporo Polaków myślało, ze choć Platforma i ludowcy rządzą źle i generują afery, to jednak lepiej w czasie zewnętrznej zawieruchy skupić się wokół władzy. To legło u podstaw minimalnego, wymęczonego zwycięstwa partii Tuska w wyborach europejskich w ostatnią niedzielę maja 2014 roku.

Nie minęło niespełna 1,5 roku i oto znowu okoliczności zewnętrzne mogą, zdaniem wielu (ekspertów) politologów i socjologów mieć wpływ na wyniki wyborcze w Polsce. Znowu „U” ‒ tyle, że tym razem „Uchodźcy”, a nie „Ukraina” mogą przesądzić wyborcze decyzje Polaków. Niespójna, rozjechana, „od ściany do ściany” polityka Ewy Kopacz i jej partii w kwestii polityki migracyjnej Państwa Polskiego jest z coraz większym sceptycyzmem przyjmowana przez elektorat tego ugrupowania: według cytowanych przez portal Onet.pl danych z 11 września, 68% wyborców Platformy jest przeciwnych przyjmowaniu imigrantów spoza naszego regionu Europy (gdy chodzi o imigrację z naszego obszaru kulturowego jest to „pół na pół”). Ta chwiejność, brak decyzyjności ludzi PO uprawniające do skojarzeń z dawnym określeniem Romana Giertycha o Platformie Obywatelskiej, iż jest to „ciamciaramcia” może przesądzić już nie tyle o spodziewanej porażce „partii władzy”, ale wręcz wyborczej klęsce.

Prezydent chce rządu PiS

Skoro jednak przypomniałem wypowiedź prezydenta Bronisława Komorowskiego sprzed kilkunastu miesięcy, to po to, aby pokazać, jak bardzo w ostatnim czasie zmieniła się sytuacja. Obóz rządowy nie ma już w „swoich szeregach” przyjaznego prezydenta, który może pomóc ponownie poustawiać rządowe klocki. We własnym dobrze pojętym interesie nowy prezydent Rzeczpospolitej Polski będzie chciał, aby rządy w Polsce objęła jego macierzysta formacja polityczna. To w wydatny sposób zwiększy jego szansę na reelekcję w 2020 roku. Zakładając, że to oczywistość, można przyjąć, iż prezydent Andrzej Duda na 100 procent nie będzie patronem akcji, której celem byłoby stworzenie rządu „antyPiS”. Wręcz przeciwnie: zrobi bardzo wiele, aby w ramach porządku konstytucyjnego, zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem, powstał rządPrawa i Sprawiedliwości.Takie realne wsparcie polityczne, na bazie konstytucji RP może być dla PiS bardzo przydatne. Ale nie musi. Może się okazać, że „państwotwórcza” pomoc Głowy Państwa przy powoływaniu rządu nie będzie w ogóle potrzebna.

Aby lokator dawnego Pałacu Namiestnikowskiego nie był w tej grze niezbędny ‒ wystarczy, aby centroprawicowa opozycja wygrała wybory tak wyraźnie, aby mogła stworzyć nowy rząd bez oglądania się na potencjalnego koalicjanta lub nie zastanawiając się, kogo możną „wyrwać” z innych ugrupowań, aby utworzyć stabilny, większościowy rząd. To jest możliwe, to jest prawdopodobne, a nawet bardzo prawdopodobne, ale jednak nie do końca oczywiste. Przynajmniej póki co.

Gdyby jednak doszło do, według mnie, mało prawdopodobnego wariantu, w którym ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego wygrywa wybory tylko matematycznie a niepolitycznie i nie wchodzi formacja Pawła Kukiza (co już jest dużo bardziej prawdopodobne) przez co powstałyby warunki do eksperymentu w postaci koalicji „reszta świat przeciw PiS” ‒ to taka konstrukcja polityczna byłaby nie tylko wewnętrznie niespójna i chybotliwa, ale też bardzo nietrwała. Nie wierzę w jej funkcjonowanie przez całą kadencję, nawet jeśli taki dziwoląg by powstał. Łatwiej, choć też trudno byłoby przetrwać całą kadencję rządowi mniejszościowemu tworzonemu przez Beatę Szydło. Polska nie jest Skandynawią, gdzie ‒ choćby w Danii – rządy mniejszościowe są naturalną częścią systemu politycznego. W Polsce to jednak egzotyka, a jeśli już się zdarza, to trwa krótko, a gdy się rodzi już pachnie polityczną śmiercią.

Zmiana systemowa

Niespecjalnie też wierzę w koalicyjny rząd PiS i, nazwijmy to, ruchu skupionego wokół Pawła Kukiza. Osobiście uważam ten wariant za równie ryzykowny, co rząd mniejszościowy. O ile mógłbym ulec pokusie niewielkiego wszak hazardu, obstawiając pełną kadencję większościowego rządu PiS, o tyle nie miałbym żadnej pewności, gdyby kazano mi obstawić jako pewnik pełne czterolecie koalicji „PiS plus Kukiz”.

Sondaże są różne. Wiele w nich – coraz więcej – pokazuje wyniki, które dają większość bezwzględną i pewną władzę PiS. Niektóre jednak sugerują powyborczy pat lub przynajmniej chaos. Nie przeżywając ich specjalnie, byłbym skłonny założyć się, że ten pierwszy wariant, nawet z przewagą tylko kilku czy kilkunastu mandatów nad opozycją jest bardziej realny niż wolna amerykanka, będąca efektem takiego rozkładu głosów w wyborach, przy którym bardzo trudno byłoby szybko utworzyć rząd koalicyjny. Na mojego „nosa” i wyczucie społeczne, ludzie chcą zmiany i kibicują przede wszystkim powrotowi PIS do władzy. Hasło „Zmiany” dało wiktorię Andrzejowi Dudzie. Optymistyczne hasło obecnej kampanii wyborczej PiS „Damy radę!” jest złamaniem monopolu PO na optymizm Polaków i ich wiarę w lepszą przyszłość. Przez lata bowiem media i elity pozycjonowały PO jako partię „przyszłości”, a PiS jako partię „przeszłości, rozrachunków i rozliczeń”. Na naszych oczach ten stereotyp odchodzi do lamusa historii.

Jesień Anno Domini 2015 może być początkiem nowej ery, nie tylko w sensie politycznym, ale systemowym: rządy jednej partii politycznej to w najnowszej Polsce była „bajka o żelaznym wilku”. Tymczasem okazuje się, że jest to bardziej prawdopodobne niż wydawało się nawet w triumfalnych godzinach bezpośrednio zaraz po zwycięstwie Andrzeja Dudy 25 maja 2015 roku.

Ryszard Czarnecki

*jest to pełna wersja tekstu, który ukazał się w "Rzeczpospolitej" (24.09.2015)