Na początku warto podkreślić, że podobnie jak armia w Egipcie Baszszar al-Asad jest w tej chwili jedynym gwarantem, że Syria nie stanie się państwem fundamentalistycznym, będącym zagrożeniem dla sąsiadów, a w szczególności dla Izraela. Powie ktoś, że przecież największy wróg żydowskiego państwa, Iran, wspiera właśnie Asada, że to po jego stronie bojówki Hezbollahu walczą z sunnickimi rebeliantami. Problem w tym, że wewnętrzne podziały w samym islamie tracą znaczenie kiedy dochodzi do konfrontacji z niewiernymi. Zauważyć też trzeba, że afgańscy talibowie to ugrupowanie sunnickie – jak wyglądały ich rządy chyba nikomu przypominać nie trzeba. I dokładnie tak samo mogą (choć wcale nie muszą) wyglądać rządy sunnitów w Syrii jeżeli rebeliantom uda się obalić reżim prezydenta Asada. Czym dla Izraela byłyby talibskie rządy w Damaszku domyśli się chyba każdy, kto choć trochę orientuje się w stosunkach panujących na Bliskim Wschodzie.

Mała dygresja: słowo „reżim” wymaga drobnego wyjaśnienia. Otóż dziś używa się go w sensie pejoratywnym na określenie każdej niemal niedemokratycznej władzy. Tymczasem w krajach islamskich coś takiego jak demokracja nie ma praktycznie żadnych szans na zaistnienie, tradycje demokratyczne nie istnieją a autorytaryzm jest wpisany w mentalność muzułmanów. Ponadto w islamie nie ma podziału na strefy sacrum i profanum, dla wyznawców proroka nie ma nie-islamu, islamem jest wszystko, dlatego – jeżeli siłą bądź w jakikolwiek inny sposób uda się zaprowadzić demokratyczny porządek w Syrii, Egipcie albo w dowolnym kraju, w którym większość społeczeństwa to prawowierni muzułmanie, to prędzej czy później władzę przejmie ugrupowanie fundamentalistyczne, które wprowadzi szariat a „rządy ludu” zamieni w teokrację.

Ale wróćmy do Syrii, Asada i Amerykanów. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że władze USA zapomniały już lekcji, jaką otrzymały w Afganistanie, gdzie najpierw wspierały mudżahedinów walczących z sowietami dostarczając im broń i wszelkie potrzebne do tej walki środki, a potem obudziły się z ręką w nocniku, bo okazało się, że na własną prośbę wyhodowały sobie wroga nienawidzącego ich z całego serca i całej duszy, wroga fanatycznego i gotowego na wszystko. Dziś po stronie syryjskich rebeliantów walczą powiązani z Al-Kaidą ekstremiści, którzy kierują się przede wszystkim motywami religijnymi. Ich celem nie jest tylko i wyłącznie obalenie rządzącego reżimu i przejęcie władzy, ale eliminacja – fizyczna – alawickich szyitów, których uznają za odstępców od prawowitego islamu. Dowodem na to niech będą masakry dokonane przez sunnickich bojowników na zajętych przez siebie terenach zamieszkałych przez szyicką mniejszość oraz ofiary wśród chrześcijan. Ta wojna przestała już dawno być konfliktem pomiędzy opozycją a totalitarnym reżimem i stała się, dla szyitów, ale także dla innych religijnych mniejszości w Syrii, walką o biologiczne przetrwanie.

Jeszcze jedna dygresja: wyobraźmy sobie sytuację, w której armia Egipska nie odsuwa od władzy islamistycznego prezydenta Mursiego a w Syrii władzę zdobywają sunniccy rebelianci związani z Al-Kaidą i Talibami. Sojusz między tymi krajami stałby się czymś oczywistym, a jego celem byłby – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – Izrael.

Amerykanie, zapatrzeni w demokrację jak wół we wrota malowane, sprawiają wrażenie równie jak ten wół tępych i nie rozumiejących konsekwencji, jakimi grozi przejęcie przez skrajnych islamistów władzy w państwach bliskowschodnich. A jeżeli któryś z polityków mocarstwa zza wielkiej wody ubzdurał sobie, że dzięki wsparciu rebeliantów automatycznie zaskarbi sobie ich wdzięczność to jest większym idiotą niż można przypuszczać. Dla islamskich fundamentalistów niewierny to wróg, zawsze i w każdej sytuacji. Jeżeli będzie przydatny to można, oczywiście, go wykorzystać, ale potem należy zniszczyć. Jeżeli Amerykanie takich ludzi chcą wesprzeć i powierzyć im władzę nad jednym z kluczowych krajów Lewantu to wszystkie twierdzenia o ich geopolitycznym sprycie można włożyć między bajki wyssane z brudnego palucha.

Alexander Degrejt