Pierwszy kontakt z życiem modlitwy takim, jakiego obraz znajdujemy w naukach Ojców Pustyni spisanych w tzw. Gerontikon (Księdze Starców) powoduje na ogół duże zdziwienie, graniczące nawet ze zgorszeniem.

Ci ludzie, te teksty, okazują się tak dalekie od oczekiwań. Przedstawione tam życie modlitwy wygląda niezwykle ubogo: żadnych wzlotów mistycznych, żadnych ekstaz. Jeżeli nawet któryś Starzec ma objawienia, to są to raczej intuicje dotyczące spraw ludzkich, czyjegoś stanu duszy, prawd etycznych lub psychologicznych. Do rzadkości należą nawet zewnętrzne informacje o czyjejś żarliwej modlitwie myślnej; prawie nie ma własnych relacji Ojców o zachwytach i uniesieniach ducha; nic, słowem, co od czasu wielkich mistyków XVI w. kojarzy się nam nieuchronnie z przeżyciami świętych. Co więcej, dostrzegamy wyraźną niechęć Ojców do zajmowania się takimi sprawami oraz przekonanie, że mogłoby to przynieść im tylko szkodę – oderwać od opłakiwania swych win i od powolnej, żmudnej, często latami bezowocnej walki o opanowanie siebie. Ma się wrażenie, że pustynia, na której zamieszkali, nie tylko ich otacza, ale i przenika, z całą jej suszą i martwotą. I to po to tam poszli?

Uważny czytelnik dostrzeże jednak szybko, że postacie Księgi Starców dzielą się pod tym względem na kilka wyraźnych grup. Rolę głównego bohatera (i tego, który w zamierzeniu kompilatora ma rację) gra grupa Starców, czyli pustelników doświadczonych i posiadających charyzmat trafnego odnajdywania dróg Bożych dla siebie i dla innych. (Nie zawsze oczywiście są to ludzie wiekiem najstarsi, ale to inny problem.) I to ich właśnie, oraz niektórych utajonych świętych świeckich, dotyczy „modlitwa uboga”. Naprzeciw nich stoi grupa druga: należą do niej prawie wszyscy pobożni świeccy, a także młodzi mnisi, nowicjusze. Jedni i drudzy przebiegają pustynię, szukając najbardziej „cudownych” ojców, wzniosłych nauk, spektakularnych umartwień. Jedni i drudzy są przede wszystkim łowcami religijnego przeżycia. Ich pojęcie o życiu oddanym Bogu (czy właśnie je wybierają, czy też patrzą na nie z podziwem z boku) jest proste: główną trudnością są tam wyrzeczenia i umartwienia, a oczywistą nagrodą – ekstazy.

Ciekawe, że najwyraźniej to samo myślą przedstawiciele jakiejś pogańskiej religii misteryjnej, których wielce zgorszył abba Olimpios, twierdząc, że nie doznaje żadnych ekstaz.

Ale pomiędzy tymi dwiema skrajnymi grupami znajduje się jeszcze trzecia: stadium przejściowe, mnisi w wieku „trudnym”. Już nie nowicjusze, ale jeszcze nie starcy; na tyle już obeznani z pustynią, żeby wiedzieć, czym ona grozi, na tyle już doświadczeni, żeby stracić dawny uczuciowy zapał – ale jeszcze nie na tyle, żeby odnaleźć równowagę. Wiedzą już, że żadne umartwienie tak nie boli, jak szybko rosnąca w tym klimacie świadomość własnej nędzy; że czasem nawet właśnie uciekać można w ze­wnętrzną ascezę, żeby mieć jakieś osiągnięcia i uznać się za „coś” pomimo rosnącej świadomości, że się jest bardzo płaskim niczym. Już zrozumieli, że tu nie zabiegają (jak im się początkowo zdawało) o zdobycie dla siebie jakiejś wyższej świętości, mając zbawienie i tak z góry zapewnione – ale że właśnie o samo zbawienie muszą prowadzić codzienną, beznadziejnie wyglądającą walkę. I widzą także, że to zrozumienie przyszło jak gdyby za późno: spotkało się z momentem, w którym im właśnie zabrakło siły i ochoty.

To z tej grupy rekrutują się monastyczni apostaci, a było ich tak wielu, że abba Teodor z Ferme dziwił się, iż ktokolwiek na pustyni zostaje. Za naszych czasów jest zresztą to samo, znów ku zdumieniu świeckich: dlaczego odchodzą ludzie, którzy już w zakonie spędzili dwadzieścia lat. W tym właśnie stadium najtrudniej jest wytrzymać psychiczny ucisk przegranej: mężczyzna odchodzi więc, aby stać się „kimś” przynajmniej w oczach żony, kobieta „przeskakuje mur” i chroni się do bezpiecznej norki prywatnego staropanieństwa. Jeżeli jednak zostają, to w tym stadium właśnie może się zacząć – nie musi – „modlitwa uboga”.

„Grzechy moje stały się mrocznym murem pomiędzy mną a Bogiem” – powiedział abba Ammoe, odmawiając gościowi nauki. „Sam jestem w niebezpieczeństwie, to cóż mam tobie mówić?” – stwierdzał w tej samej sytuacji Teodor z Ferme. Za takim mrocznym murem narodziło się to, co dziś nazywamy „modlitwą Jezusa”: uparte, nieustanne żebranie o litość Zbawiciela jednym tylko, powtarzanym w nie­skoń­czoność wezwaniem. „Jestem po szyję zanurzony w błocie i płaczę przed Bogiem, mówiąc: «Zmiłuj się nade mną»”. „Czyż to nie modlitwa?” – pytał abba Lucjusz, a szukający czegoś bardziej imponującego euchici zmuszeni byli dać mu odpowiedź twierdzącą. Teoretycznie. Bo praktycznie nikogo nie nęci taka aż wewnętrzna susza, i ta anegdota nie kończy się (jak większość innych) stwierdzeniem, że słuchacze zbudowali się, że przyznali starcowi rację. Ba, nawet sam starzec za swoim mrocznym murem nie jest zawsze zupełnie pewien, że się w ogóle modli. Nawet wielki Antoni bywał tak nękany rozproszeniami, że nie potrafiłby znaleźć w so­bie nici łączącej bez interwencji Bożej. Na temat tej „nocy” znalazłby na pewno wspólny język ze św. Janem od Krzyża.

Bo „modlitwa uboga”, to modlitwa nie pozostawiająca nawet świadomości, że się spełniło obowiązek, a tym mniej, że się coś uzyskało i zdobyło. Sisoes przez trzydzieści lat bezskutecznie błagał Boga o opanowanie języka. Na „modlitwę ubogą” często nie ma długo odpowiedzi, co wzmaga tylko niepewność starców, czy rzeczywiście się modlili.

A jednak Starcy trzymają się swojej pustynnej drogi z konsekwencją ludzi, którzy wiedzą, że odkryli prawdę. Uczniów swoich sprowadzają na nią bardzo zdecydowanie.

Jeżeli widzisz – głosi apoftegmat powtórzony dwukrotnie w zbiorze bezimiennym – że młody mnich o własnych siłach wdziera się do nieba, chwyć go za nogę i ściągnij na ziemię: oddasz mu tym przysługę.

Na opowieść o czyichś widzeniach anielskich pada nieubłagany wyrok: „Nie ten szczęśliwy, kto widzi aniołów, ale kto zawsze widzi swoją winę”. Wobec wszelkich objawień i łask nadzwyczajnych zachowują starcy ostrożność graniczącą niemal z fobią: Pojmen widzi w nich z góry „podstęp wojenny wroga”, a nieznany z imienia pustelnik zakładał widać to samo, skoro zasłonił oczy przed świetlistą wizją, mówiąc, że Chrystusa pragnie oglądać na tamtym świecie, nie na tym. Inny kazał współbratu, który po siedmioletniej modlitwie uzyskał jakiś charyzmat, modlić się przez drugie siedem lat o jego cofnięcie. Abba Jan Karzeł, który w młodości ulegał podobnym błędom i chciał prowadzić życie duchowej beztroski, w późniejszych latach głosił program o wiele trzeźwiejszy. Wszelkie zaś doznane na modlitwie uczucia i przeżycia – nie stosując co do ich natury żadnych rozróżnień – poddawali Starcy surowej kontroli: kto zewnętrznych objawów nie umiał opanować, nie miał prawa uważać się w ogóle za mnicha. Stąd do dzisiaj trudno znaleźć wspólny język mnichom, którzy swoje życie modlitwy kryją w psalmodię i milczenie, z ludź­mi, którzy lubią ją ujawniać przy pomocy gestykulacji i krzyku.

Oprócz negatywnych wskazówek co do modlitwy Starcy dawali oczywiście także i po­zytywne. I tu uderza przede wszystkim (o czym już wspomniałam) ich stałe wiązanie modlitwy z życiem etycznym. Krótkie pouczenia abba Nila są tu może najbardziej instruktywne:

Powiedział abba Nil: „Cokolwiek z zemsty uczynisz bratu, który cię skrzywdził, to wszystko stanie się dla ciebie przeszkodą w czasie modlitwy”.

Powiedział także: „Modlitwa jest dzieckiem łagodności i opanowania”.

Powiedział także: „Sprzedaj to, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a wziąwszy swój krzyż zaprzyj się samego siebie, abyś mógł się modlić bez przeszkody”.

Powiedział także: „Cokolwiek zniesiesz cierpliwie jako mądry, to ci przyniesie owoc w czasie modlitwy”.

„Od bliźniego pochodzi życie i śmierć” – głosił Antoni, zapewne nie tylko w tym sensie, że sądzeni będziemy z uczynków, ale i w tym także, iż nasza postawa wobec bliźnich decyduje o jakości naszej modlitwy. Chciwość, gniew, mściwość tamują zupełnie jej strumień; łagodność, przebaczenie, wyrzeczenie pozwalają jej płynąć.

Powiedział także: „Nie pragnij, aby twoje sprawy tak się potoczyły, jak tobie wydaje się dobrze, ale tak, jak się podoba Bogu, a wtedy będziesz spokojny i wdzięczny na modlitwie”.

Nie znaczy to oczywiście, że ten strumień modlitwy będzie zawsze dostrzegalny. „Faryzeusz woła i otrzymuje wyrok potępiający, celnik zaś nawet ust nie otwiera, a zostaje wysłuchany”. Nie każdy, komu wydaje się, że się modli, modli się naprawdę; nie każdy krzyk, nawet do Boga skierowany, jest modlitwą. Modlitwa to coś więcej niż wołanie: to wystawienie się na Bożą odpowiedź, na Boże działanie. Ta odpowiedź bywa z pozoru tak zabójcza jak słońce pustyni, ale kto jej nie chce, kto usiłuje radzić sobie sam, ten zrywa kontakt z Bogiem i już się nie modli. Sisoes uświadomił to niemal brutalnie bratu, który nie chciał zrezygnować z zemsty:

Powiedział starzec: „Módlmy się, bracie”. I wstał starzec, i zaczął mówić: „Boże, już nam niepotrzebna Twoja troska o nas, bo sami sobie wymierzamy sprawiedliwość…”.

Człowiek może stanąć przed Bogiem w takiej postawie, że nawet rzekoma modlitwa staje się zniewagą Boga i odepchnięciem Jego pomocnej ręki. Podobną, tylko bardziej pozytywną, naukę głosił abba Zenon:

„Kto chce, żeby Bóg szybko go wysłuchał, gdy tylko wstanie i podniesie ręce do Boga, ten powinien w pierwszej kolejności modlić się z serca nawet nie za własną duszę, ale za nieprzyjaciół”.

Drugim podstawowym warunkiem modlitwy jest, zdaniem ojców, skrucha:

Błogosławiony arcybiskup Teofil przyszedł kiedyś w góry Nitrii, a tamtejszy abba wyszedł mu naprzeciw. Arcybiskup go zapytał: „Co lepszego znalazłeś na tej drodze, ojcze?” Odrzekł starzec: „Nauczyłem się oskarżać i obwiniać we wszystkim samego siebie”. I powiedział abba Teofil: „Nie ma innej drogi poza tą”.

Ta zasada powraca na wszystkich niemal kartach Księgi Starców, w przytoczonej zaś tu anegdocie ma smak dość gorzki: potakuje jej bowiem człowiek, który najwyraźniej się nią nie kierował w życiu. Niemniej sami ojcowie kierowali się nią rzeczywiście, i to nie tylko przez zewnętrzne pokorne „ułożenie”, ale i przez rzeczywiste przekonanie o swojej niegodności. Był to temat, na który z nowicjuszami i pobożnymi pielgrzymami, czyli z tymi, którzy jeszcze nie doświadczyli pustyni, porozumieć się było starcom trudno. Doroteusz z Gazy przechował wspomnienie dwu takich dyskusji: w jednej trzeba było skomplikowanej przypowieści, żeby wyjaśnić, jak to się dzieje, że święty czuje się niczym w obliczu Boga – druga zaś skończyła się zupełnym fiaskiem: abba Zosymas nie zdołał wyjaśnić uczonemu rozmówcy, jakim cudem czuje się gorszy od innych ludzi, o czym był rzeczywiście szczerze przekonany. Bo też jest to – jak konkluduje Doroteusz – świadomość, której się nie nabywa przez dyskusję ani przez rozumowe argumenty, a tylko przez długie i bolesne doświadczenie. Ci, którzy przez tę pustynię przeszli, albo może raczej: zamieszkali na niej (bo to przekonanie, raz zdobyte, już człowieka nie opuszcza) modlą się zupełnie inaczej, niż ci, którzy na nią jeszcze nie weszli. To nie znaczy, żeby modlili się bardziej nieśmiało. Czasem właśnie tym śmielej, jako ci, którzy już wiedzą, że dosłownie wszystkiego potrzebują z ręki Boga. Ojcowie czasem prosili o cudowne interwencje Boże, ba, nawet się ich domagali i rzeczywiście je otrzymywali na miarę swej wiary. Widzieli jednak i w tym powód do trwogi. Zdarzało się bowiem, że ktoś, kto wiarę większą miał od pokory, czynił cuda już w okresie wstępnym, a potem ciężko upadł. Dla cudotwórcy bezpieczniejsza bywała „modlitwa uboga” niż ta, która jeszcze nie weszła na wewnętrzną pustynię.

Pewien brat zwrócił się do abba Sisoesa, mówiąc: „Widzę, że pamięć o Bogu trwa we mnie stale”. Odpowiedział mu starzec: „Nie to jest wielkie, że myśl twoja trwa przy Bogu; ale wielką rzeczą jest wiedzieć, że się jest niższym od wszelkiego stworzenia…”

Wreszcie trzeci warunek modlitwy to skupienie.

Jak żołnierze królewscy, kiedy stoją przed królem, nie ośmielają się rozglądać na prawo i lewo, tak samo człowiek, który stoi przed Bogiem i cały czas wpatruje się w Niego uważnie…

Ojcowie są w tej sprawie bardzo radykalni. Uważają zresztą skupienie także za niezbędne narzędzie do spełnienia dwóch pierwszych warunków. Świadczy o tym opowieść, którą już tu przytoczyłam: jak to trzej asceci wybrali sobie różne rodzaje życia mniszego, i wreszcie doszli do wniosku, że żadnego z tych rodzajów nie da się zrealizować bez skupienia: jak bowiem wykazało doświadczenie ze zmąconą wodą, tak i ten, kto jest pośród ludzi, z powodu zamieszania nie widzi swoich grzechów; ale gdy uda się na samotność, zwłaszcza zaś na pustynię, wtedy swoje wykroczenia widzi.

Najwyraźniej więc nie spokoju szuka się w ciszy pustyni, ale głębszego i pełniejszego upokorzenia. I nawet modlitewne skupienie temu ma właśnie służyć. Nic dziwnego, że modlitwa człowieka tak upokorzonego jest „nieciekawa”, jednostajna, uboga. Jego wielkie plany zawaliły się: „Odchodzę do Boga, jak ktoś, kto jeszcze nawet nie zaczął Mu służyć”, mówił umierając abba Pambo. Jego program bywa czasem programem minimum: tak Teodor i Luc­jusz z Enaton przez pięćdziesiąt lat „oszukiwali pokusę”, postanawiając sobie, że wytrwają w klasztorze jeszcze tylko do końca tej zimy… tego lata…

Pewien brat zapytał starca: „Co mam czynić, ojcze, bo żadnych dzieł godnych mnicha nie wykonuję, ale bezmyślnie jem, piję, rzucam się od jednej do drugiej praktyki i od jednego do drugiego rozproszenia”. A starzec odpowiedział: „Siedź w swojej celi i rób, co potrafisz, bez niepokoju. Sądzę bowiem, że to niewiele, co ty czynisz teraz, jest jak wielkie czyny abba Antoniego na jego górze; i wierzę, że jeśli pozostaniesz w celi dla imienia Bożego i będziesz strzegł swego sumienia, znajdziesz się i ty w miejscu abba Antoniego”.

Ta anegdota pokazuje nam jeszcze jedną stronę wewnętrznego ubóstwa Ojców: ich litość, ich miłosierdzie, ich zdolność do pocieszenia i umacniania grzeszników, płynącą z do­świad­czenia własnej słabości, ale i mocy Bożej. Księga Starców pełna jest przykładów tego miłosierdzia. I nie da się ono oderwać od ich modlitwy, bo jest ostatnim znanym stadium ich życia wewnętrznego, a zarazem objawem tego życia i dowodem, że ono rozwinęło się w pełni – choć może dla nich samych niedostrzegalnie.

Dalej jednak brak już mapy i jakichkolwiek wytyczonych szlaków. Ci, którzy zaszli dalej, nie pozostawili żadnych świadectw o swoim życiu wewnętrznym. Można się go tylko domyślać tak, jak domyślał się Sisoes modlitwy Antoniego: „Gdybym miał jedną myśl abba Antoniego, stałbym się cały jak ogień”. Czymkolwiek jednak był ten płomień, Ojcowie Pustyni szli do niego właśnie przez „modlitwę ubogą” – wykorzystując gorzkie doświadczenia i przyśpieszający je klimat pustyni do osiągnięcia wewnętrznego ogołocenia, i szukając przede wszystkim postępu moralnego. Streszczeniem całego tego procesu jest krótkie życie abba Zachariasza syna Kariona, tego, który zapytany o drogę duchową, ściągnął kaptur z głowy, rzucił go na ziemię i depcząc go powiedział: „Jeżeli człowiek nie da się tak zetrzeć, nie może być mnichem”. O nim to właśnie przekazano, że kiedy umierał,

zapytał go abba Mojżesz: „Co widzisz?” On odpowiedział: „Czyż nie lepiej milczeć, ojcze?” Odrzekł starzec: „Tak, dziecko, milcz”.

Tu już słowa były bezsilne.

I to właśnie przy śmierci człowiek, który spędził życie na pokornej i nieefektownej modlitwie, czuł się ufny i bezpieczny. Pewien starzec w Sketis umierał w otoczeniu płaczących ucz­niów i na łożu śmierci trzy razy się roześmiał. Bracia pytali, czemu się śmieje, kiedy oni płaczą? Odpowiedział, że raz się zaśmiał na myśl, że oni boją się śmierci; drugi raz na myśl, że nie są na nią gotowi; a trzeci raz na myśl, że jest ona bramą prowadzącą z trudów na odpoczynek.

Fragment z publikacji S. Małgorzaty Borkowskiej OSB Abba, powiedz mi słowo wydanej w serii Z tradycji mniszej

mod/ps-po.pl