No i skończyły się Światowe Dni Młodzieży.

I chciałem napisać coś na podsumowanie. Taki króciutki tekst o wspólnotach urojonych i prawdziwych.

Byłem te kilka dni pielgrzymem. Chodziłem po kościołach, brałem udział w mszach, obserwowałem. Czuwałem nocą, budziłem się rankiem wraz z innymi i znowu szedłem.

Raz, po wielu godzinach wędrowania, przysnąłem podczas śpiewów koło 5 rano. U Dominikanów. Nie sam. Kilka innych osób też padło. Obok mnie pochrapywał skośnooki. Trochę dalej- dostojna, czarnoskóra matrona z Afryki subsaharyjskiej chrapała jeszcze głośniej. Obok jej mąż żarliwie się modlił, oparty o gotycką kolumnę. Na naszą słabość patrzyły barokowe obrazy.

Banalny, standardowy obrazek. Tysiące z Was widziało podobny. Tysiące z Was było tam i oglądało to samo.

Albo inny- gdy spotykam starego przyjaciela z Afryki- "tak, wiesz Dawid, no, trochę niespokojnie, wpadli do naszej parafii, wymordowali kilkunastu, zdążyłem się schować, ale co gadamy o smutnych sprawach, patrz jakie tu cudo".

Abo kolejny, gdy podaję znak pokoju Irakijczykowi- tam, na Bliskim Wschodzie, albo w Afryce- wiedzą co znaczy ten znak, widziałem to. I przynoszą nam tę wiedzę na rynek.

Albo grupka Ukraińców- "mój brat walczy, modlę się za pokój, tak bardzo go chcę"- młoda dziewczyna. Przypominam sobie Mszę Świętą pod ostrzałem, gdy towarzysze prosili Boga, by wybaczył im winowajcom, huczało potwornie, sypał się kurz i kawałki gruzu ze sklepienia.
I tak sobie pomyślałem. Tu, tak blisko, w tym Krakowie, te kilkaset kilometrów stąd, jest prawdziwa wspólnota. Taka, która nie neguje różnicy, nie neguje wielości kultur. Wielości historii i ras. Daje nadzieję i tolerancję. Gdzie naprawdę możemy spotkać drugiego człowieka. Dać znak pokoju bratu z Afryki i spędzić z nim noc w Kościele. Przytulić uchodźcę z Syrii. Pomodlić się z Ukraińcem. Pogadać o życiu z Chińczykiem. Wypić herbatę z Hindusem i Irakijczykiem. I jesteśmy tu razem, wspólnie.

Coś tak realnego i prawdziwego. Gdzie znaleźć coś podobnego.

Jasne, można się bawić w jakieś urojone wspólnoty. Ciekawe zresztą, że zbyt często najwięksi krytycy, którzy tak wojują z opisaną powyżej wspólnotą, sami nigdy nie doświadczyli czegoś podobnego. Jak spotkali czarnoskórego, to nocą szlajając się po Paryżu. I szybko schylili głowę, bo dziwnie ubrany i krzywdę zrobi. Syryjczyka i Irakijczyka? Eeee a kto to?
Hindusi, czarnoskórzy? No tak, podawali nam na wczasach... fajnie było.
A tutaj, tuż obok, ta prawdziwa wspólnota.

Teraz się to skończyło. Ale, może, niektórzy z Was coś zrozumieli. I za te kilka lat nie będą uciekać, bo to obciach, hehehe, katolska impreza. I ruszą spotkać prawdziwą wspólnotę. Warto.

Dawid Wildstein/Facebook