Wymyślony fragment scenariusza, nigdy niezrealizowany przez reżysera ekranizacji „Podróży Wędrowca do Świtu”, mógłby wyglądać następująco:

W waszym świecie noszę inne imię. Będziecie musieli się go nauczyć. Po to właśnie przybyliście do Narnii – mówi Aslan, żegnając się ostatecznie z Łucją i Edmundem.

To nieprawda! W naszym świecie w ogóle Ciebie nie ma – odpowiada Harry Potter, materializując się niespodziewanie w tajemnym przejściu pomiędzy Narnią a londyńską stacją metra.

Co wiemy o Harrym P.? „Harry Potter” to książkowy hit ostatniego dziesięciolecia. Poszukiwany na półkach księgarń od Tokio przez Moskwę po Montreal. Poszukiwany do lub od północy. Eksponowany w wejściowych regałach bibliotek. Zaproszony jako lektura do szkół. Genialny, dynamiczny, pełen przygód i fantazji, oklaskiwany przez miliony czytelników bestseller, który wywindował wszelką literaturę magiczną na pierwsze miejsce popkulturowej adoracji, a autorkę, J. Rowling, na top listy najbogatszych ludzi na świecie. No i wskrzesił rasowe czytelnictwo w dobie multimediów i tabloidów.

Czego domyślamy się o Harrym P.? Że to, co wiemy, nie jest prawdą. W każdym razie nie całą.

Czego być może nie wiemy o Harrym P.? Wielu rzeczy. Oto nasz temat do refleksji.

Wybór typu bohatera jest pierwszym powodem sukcesu J. Rowling. Kopciuszek jako postać o idealnym rysopisie to sprawdzony przyjaciel każdego autora opowieści, książki, filmu. Harry wiernie spełnia te kryteria – sierota trzymana przez krewnych w komórce pod schodami; popychel do wszelkich prac domowych; dręczony fizycznie i psychicznie dzieciak – intruz, docierający dżinsy i stare adidasy po parszywym kuzynku.

Do dnia nadzwyczajnej, magicznej inicjacji można by go nazwać właściwie Harry-Nikt-Potter. Dopiero kiedy nasz „Kopciuszek” magiczną mocą zostanie wysłany jak na bal do Hogwartu (akademia dla młodocianych czarnoksiężników i czarownic), doceniony tam i publicznie wyróżniony, tańczy do upadłego. Nie przejmuje się tym, że czar może prysnąć o północy, bo nawet jeśli zgubi jeden pantofelek, zmaterializuje sobie drugi różdżką przeznaczoną do prywatnego użytku. Kochamy zatem Harry’ego jak każdego Kopciuszka. Włączamy (zwłaszcza młodzież i dzieci) całkowitą zgodę na uruchomienie mechanizmu identyfikacji z tą postacią. Zatem literacki Harry to bohater trafiony.

U Lewisa trafionych bohaterów jest więcej: „Drużyna Aslana” składa się z czwórki rodzeństwa Pevensie. A rolę Rona, Hermiony i białych magów – współtowarzyszy walki Harry’ego o Dobro – przejmują w „Opowieściach z Narnii” szlachetne zwierzęta i społeczność narnijskich autochtonów. I nie chodzi tu o magię liczb, tylko o wniosek, który z nich wynika: Harry jest bohaterem samotnie odpowiedzialnym za ostateczne zwycięstwo. Piotr, Edmund, Zuzanna i Łucja jako czworo Królów podejmują tę odpowiedzialność razem, a ich wojny z Białą Czarownicą mają charakter totalnych konfrontacji, ponieważ tu nie walczy się na barykadzie z kilkoma kumplami (ostatnia bitwa w Hogwarcie), ale w polu bitwy na armie. Tu walczą wszyscy. Nikt w Narnii nie pozostaje neutralny ani politycznie, ani światopoglądowo wobec ostatecznej bitwy Dobra ze Złem. Nikt, jak mugole w „Harrym” (czyli połowa społeczeństwa), nie jest zwolniony z obowiązku opowiedzenia się wyraźnie po którejś stronie. Przez to walka w Narnii nabiera charakteru potyczki duchowej i metafizycznej. I „rewolucjonista” Harry (wolność, równość, braterstwo) staje przeciw „rojalistom” Pevensie (Aslan, honor, Narnia). A ponieważ Aslan równa się Jezus Chrystus, a Narnia to świętość i ojczyzna – punkt dla Lewisa.

Zatopiony Harry

Harry Potter” zatopiony jest nie w fikcyjnej, a w realnej magii. Ten fakt sprawił, że jako książka-bestseller znalazł się pod lupą osób mających naturalny węch do tropienia zagrożeń duchowych: czujnych rodziców i nauczycieli, teologów, demonologów, większości księży, egzorcystów na czele z Gabrielem Amorthem, wreszcie padł ofiarą krytyki samego Benedykta XVI. Słynne zdanie kardynała Josepha Ratzingera z listu wysłanego 7 marca 2003 r. do niemieckiej socjolog Gabriele Kuby, że ta książka to: subtelne uwiedzenie, które oddziałuje niepostrzeżenie, a przez to głęboko, i rozkłada chrześcijaństwo w duszy człowieka, zanim mogło ono w ogóle wyrosnąć, zna każdy, kto choć trochę zajmował się tym tematem. Ogólny, fikcyjny klimat magiczny siedmioksięgu Rowling podrasowany jest bowiem grubą i realną instrukcją obsługi znanych od tysięcy lat, jak i współcześnie praktyk okultystycznych: spirytyzmu, magii, różnego typu wróżbiarstwa, transów, krystalomancji, numerologii, runów egipskich, telepatii, hipnozy, magii miłosnej, alchemii itp.

Kiedy dodamy do tego jeszcze lansowanie w tekście historycznych upiorów okultyzmu i satanizmu: Nicolasa Flamela oraz Heleny Bławatskiej, jako sympatycznych idoli uczniów Hogwartu, nasz naturalny węch krytyczny i samoobronny powinien się wyostrzyć. Dzieci mogą być nabrane na ten niewinnie upudrowany, magiczny klimat, ale dorośli nie powinni.

W „Opowieściach z Narnii” Wielkimi Czarami nazywane są cuda. Aslan to Syn Władcy zza Morza, a nie „syn Wielkiego Maga”. Nie ma natomiast wątpliwości, że po drugiej stronie, czyli tam, gdzie w realnej hierarchii duchów być powinna, stoi praktykująca wiedźma: Biała Czarownica. Dowodem odmienności gatunku jej czarów i „czarów” Aslana są rekwizyty. Aslan nigdy nie używa magicznych przedmiotów, kiedy czyni rzeczy niezwykłe. To jego oddech powoduje, że umarli zmartwychwstają i wszystkie żywioły są mu posłuszne. Wystarczy jego wzrok, by przemienić czyjeś serce albo ukarać winnego. Wystarczy ryk, by jakiś świat zapadł się w nicości lub z nicości powstał. Bo moc jest w nim samym i nie pochodzi z zewnątrz. W przypadku Aslana nie istnieje żadne „zewnątrz”. Czarownica – odwrotnie. Wciąż musi ściskać różdżkę, bez której jest pozbawiona wszelkiej siły magicznej (identycznie jak Harry). Używa tajemnej wiedzy, niepochodzącej z niej samej, dlatego potrzebuje wyuczonych zaklęć, eliksirów, przedmiotów. Nie potrafi zabić wzrokiem. Potrzebuje do tego różdżki, ludzkiej broni albo noża. Jako byt stworzony, zbuntowany i podległy Aslanowi i jego Ojcu ma zgodę na korzystanie do czasu z władzy i sztuczek magicznych, ale nie posiada dostępu do całej wiedzy na temat Wielkich Czarów. Lewis genialnie ujmuje więc w metaforę baśni biblijną prawdę o relacjach cudu i magii: że magia to namiastka cudu, jego karykatura. Lewis nie wpada zatem w pułapkę zachwytu nad paranormalnością. Kolejny punkt dla niego.

[koniec_strony]

Bajkowy Harry

W baśni klasycznej magią nie zajmowali się ludzie, bo kiedy próbowali, to źle kończyli. Baśń klasyczna urodziła więc siłami natury oddzielny gatunek istot literackich, którym dała do ręki atrybuty magiczne. Jeśli autor chciał pokazać w ten sposób walkę Dobra ze Złem, po jednej stronie stawiał dobre wróżki, skrzaty, elfy i gadające, fantastyczne zwierzęta, po drugiej zaś czarownice, wilkołaki, strzygi, czarne koty i inne brzydale. Po co ten unik? Wyjęcie z rąk człowieka mocy magicznej i uczynienie go jedynie świadkiem: beneficjentem bądź ofiarą czaru, chroniło go przed odpowiedzialnością duchową za uprawianie grzechu bałwochwalstwa. Tak bowiem w Biblii traktowana jest magia. Określana jako obrzydliwa w oczach Boga. Porównywana z grzechem cudzołóstwa, morderstwa i nierządu sakralnego, i jak tamte karana śmiercią.

Jeszcze jedno: ani w Biblii natchnionej przez Ducha Świętego, ani w „Biblii Szatana” La Veya nie istnieje podział na magię białą i czarną, czyli „niegroźną” i „groźną”. Wszelką magię jako grzech śmiertelny potępia Biblia chrześcijan. Wszelką magię jako grzech śmiertelny chwali biblia satanistów. Ona też reklamuje okultyzm jako jeden z najprostszych i najpewniejszych sposobów komunikowania się ze światem demonicznym. Niestety, zgubną skuteczność tej drogi i tej reklamy potwierdzają chórem księża egzorcyści.

Jeśli więc chcemy szukać literackich pierwowzorów dla bohatera powieści Rowling, nie róbmy z niego wróżki ani krasnoludka. To młody Twardowski. Młody Faust.

Zwróćmy też uwagę, że w odróżnieniu do siedmioksięgu Rowling „Opowieści z Narnii” doskonale trzymają się pedagogiki klasycznej baśni: praktycznej magii używa tam na co dzień z potterowską częstotliwością tylko Biała Czarownica. Natomiast Wielkie Czary Aslana zaczynają działać dopiero wtedy, kiedy starania zwykłych ludzi (Piotr, Edmund, Zuzanna i Łucja to przecie rasowi mugole) idą na marne. Kiedy bitwa o prawdę, dobro i sprawiedliwość za chwilę zostanie przegrana. Dopiero wtedy wkracza na scenę moc nadprzyrodzona: w mieczu Piotra, łuku i rogu Zuzanny, eliksirze Łucji... A ostatecznie, gdy zawiodą dary Aslana – sam dawca zjawia się ze swoją mocą, już nie używając żadnych rekwizytów, bo ich nie potrzebuje.

Oszukany Harry

Powiem szczerze: dla mnie Harry Potter to jeden z najbardziej nabitych w butelkę bohaterów literackich. Jego twórca i pomysłodawczyni przeczołgała go bowiem na tysiącach stron przez wszystkie możliwe sale tortur, doświadczyła samotnością, śmiertelnym lękiem, depresją i opętaniem, kazała mu zostać ojcem chrzestnym małego wilkołaka, umierać przynajmniej dwa razy oraz wielokrotnie patrzeć diabłu prosto w twarz. Nie mówiąc już o tym, że najpierw spektakularnie wymordowała mu rodziców. A co jest nagrodą za ten cały koszmar? Otóż w scenie finałowej siódmego tomu dowiadujemy się, że Voldemort został wreszcie pokonany, więc... Harry’ego przestała boleć głowa! Trochę skromne wynagrodzenie dla bohatera. Trudno jednak spodziewać się hojności w książce, w której nie istnieje żadne Niebo, żadna „Narnia”, żadna „Kraina Wiecznych Łowów”, gdzie tylko z zażenowaniem tu i ówdzie sugeruje się, że „jest coś po tamtej stronie”, a to „coś” opisuje się ostatecznie jako pustą przestrzeń, po której dziarskim krokiem spaceruje stetryczały filozof – samobójca Dumbledore, a pod jedynym meblem w tej przestrzeni – krzesłem – leży odarte ze skóry, zakrwawione i drące się w niebogłosy niemowlę. Wnioski z rzetelnej interpretacji tego motywu byłyby na pewno zaskakujące. Czytelnik, podobnie jak obywatel tego magicznego wszechświata – Harry Potter – ma zatem do wyboru: może dać się porąbać na kawałki w bitwie o Dobro, a potem trafi za zasłonkę do Ministerstwa Magii. Może dać się sparaliżować śmiertelnym zaklęciem, a potem będzie straszył jako duch w Hogwarcie. Może dać się przebić różdżką Voldemorta, a potem ugrzęźnie na wieki w magicznym lustrze, żeby się móc czasem pokazać swoim potomkom. Może poganiać po bagnach jako animag – patronus – jeleń. Może wreszcie, przy odrobinie szczęścia, dołączyć jako czwarty do grona dziwnych mieszkańców „dworca”.

Jeżeli przypomnimy sobie opisy Narnii budzącej się do życia wiosną ze stuletniego, zimowego snu, opisy pełnych potęgi i światła cudów Aslana stwarzającego światy, wreszcie opis ostatniej bitwy i niekończącą się podróż „dalej wzwyż i dalej w głąb” po nieśmiertelnie pięknej krainie Władcy zza Morza, możemy dojść do wniosku, że z genialnymi książkami Lewisa i Tolkiena, z którymi nieraz zestawiany bywa „Harry Potter”, ma on tylko tyle wspólnego, że został napisany po angielsku.

[koniec_strony]

Przerażony Harry

Joanne Rowling to zdolna pisarka. Ale, jak próbowałam już sugerować, nie gustuje niestety w opisach piękna. Te pojawiają się sporadycznie i na moment. W dodatku zawsze w towarzystwie cienia drwiny albo śmierci, jakby sama autorka zakładała sobie przy pisaniu jakiś makabryczny kaganiec autocenzury – o rzeczach ładnych, świetlistych, szlachetnych duchowo pisać jej nie wolno! Klasyczny przykład tego stylu: Harry raz na tysiące stron podziwia krajobraz nadmorski, kopiąc jednocześnie grób swojemu skrzatowi domowemu. Albo: w tomie pierwszym adorujemy niezwykle piękny opis białego jednorożca, niestety umierającego w męce w Zakazanym Lesie. Albo: cieszymy się pięknem uczt wydawanych w Hogwarcie, z których najpiękniejsza jest oczywiście uczta na Halloween. Albo: raz podziwiamy niezwykle piękny śpiew ptaka feniksa – oczywiście na pogrzebie Dumbledore’a. Do tego po kartach „Harry’ego Pottera” przechadzają się piękne, młode wiedźmy i niebrzydkie czarownice. I czasem jest ładna pogoda. Z grubsza to wszystko.

Ze znacznie większą częstotliwością, zapałem i brawurą opisane są w „Harrym Potterze” sceny grozy i śmierci. W żadnych fragmentach powieści talent pisarki nie błyszczy jak wtedy, kiedy trzeba śmiertelnie przerazić głównych bohaterów albo czytelnika. Piekielny, trupi odór podziemi, rur kanalizacyjnych, bagien, nocnych mar, postaci bez twarzy, przyczajonych umarlaków czy wreszcie samej personifikacji Zła – ohydnego Voldemorta, to fundament napięcia estetycznego siedmioksięgu. Zastanawiam się, skąd taka potrzeba i skąd takie natchnienie?

Jakże elegancki i odpowiedzialny za słowa wydaje się nam w tej konfrontacji Lewis, który wymieniając w dwóch zdaniach nazwy upiorów dopadających Aslana przy kamiennym stole ofiarnym w kultowej księdze „Lew, Czarownica i stara szafa”, dodaje szybko, że nie opisze ich wyglądu, bo rodzice nie pozwoliliby wam czytać tej opowieści! Dobrze zatem, że jeszcze niedawno żyli tacy autorzy książek dla dzieci, którzy przejmowali się, co powiedzą na te bajdy rodzice... Brawo, Mister Lewis!

Oswojony Harry

Proces edukacji Harry’ego w Hogwarcie to proces oswajania. Z założenia Harry i jego przyjaciele mieli oswajać tajemne moce i duchy, żeby im służyły. Zatem oswajać Zło. Równolegle jednak widać już z pobieżnej analizy tekstu, że to Harry jest oswajany przez Zło: nie widzi nic niestosownego w hodowaniu smoka według podręcznika pt. „Smoki. Od jajka do piekła”. Walczy w obronie wolności wilkołaków jako przedstawicieli prześladowanej mniejszości społecznej. Podziwia ostatecznie trupie, wychudłe poczwary – testrale, które wcześniej uważał za przerażające. Traktuje Halloween jako najpiękniejsze święto w roku i wyczekuje go niecierpliwie (realni sataniści ze wszystkich kościołów i sekt mają podobny entuzjazm dla Halloween), chociaż dokładnie tego dnia zamordowano mu rodziców. I tak dalej...

Proces oswajania przez siedem tomów idzie sprawnie. Czytelnik, zakochany w swoim Harrym, oswaja się ze Złem wraz z nim i po jakimś czasie nie zadaje już pytań, dlaczego w tej książce nie ma ani słowa o odpowiedzialności duchowej za uprawianie magii przez człowieka; a słyszymy tylko zachętę, żeby to czynić, bo dekalog magów jest tam ważniejszy niż Dekalog mugoli.

Pozytywni bohaterowie „Opowieści z Narnii” są za to, dzięki Bogu, cudownie nieoswojeni. Cudownie nieoswojeni ze Złem. Każdy kompromis albo pakt z Białą Czarownicą nazwany jest tam jasno – zdradą, a cena zdrady to wieczna śmierć. Nie ma w „Opowieściach z Narnii” moralności, którą można by namalować w odcieniach „jasnoczarnych” lub „ciemnobiałych”, tak by żaden wilk, strzyga, karzeł albo olbrzym o liberalnych poglądach się nie obraził. Prawo Narnii nie przewiduje majstrowania przy Dekalogu Aslana i kwestii znaczenia Wielkich Czarów albo czci Władcy zza Morza. Narnijczycy to deklarowany, cudowny Ciemnogród: nie ustalają przy urnach wyborczych prawa do czynienia lub tolerowania zła. Hierarchia społeczeństwa narnijskiego jednoznacznie odstaje więc od literackiej anarchii świata magów.

Harry Potter nie należy zatem do drużyny Aslana. Gdyby kiedyś chciał się do niej przyłączyć, musiałby najpierw przejść drastyczną terapię Eustachego (patrz: „Podróż Wędrowca do Świtu”).

[koniec_strony]

Posłuszny Harry

A teraz pochwalmy Harry’ego. To bardzo miły chłopiec. I posłuszny. Wzorcowo posłuszny obowiązującej ostatnio reklamie i tendencji, żeby popychać w kulturze i mediach treści okultystyczne i newage’owe. Harry jest przecież silny i niezależny jak młody bóg. Żaden „Aslan” nie zakłóca mu odbioru fal magicznych. To czarnoksiężnik Harry decyduje o tym, co jest dobre, a co złe. Ma dostęp do wiedzy tajemnej, zakrytej przed niemagicznymi mugolami. Ta wiedza go zbawia, więc można śmiało oprzeć się na teorii gnozy. Harry jest wybrany do czynienia wielkich rzeczy, ale ponieważ nie wiadomo przez Kogo, więc chyba to po prostu wrodzony talent – zatem klasyfikacja do wyższej, duchowej kasty. Posługuje się „mocami”, które również nie mają źródła w żadnym Dawcy. Zatem i tę właściwość może przypisać samemu sobie. Całym sercem hołduje też klasycznej newage’owej koncepcji tzw. bezpiecznego kosmosu: nie boi się kontaktu z duchami ani zmarłymi. Te byty nie zrobią mu krzywdy, jeśli są dobre, a przed złymi obroni go magia. Harry ujarzmi je i jeszcze wykorzysta do swoich celów. Żadnego groźnego Boga osobowego nie ma więc w tym optymistycznym świecie, a demony tłuką się po nim jak ogłupiałe tchórzofretki, więc trzeba je tylko ostrożnie i umiejętnie wyłapać...

Naiwność Harry’ego, wchodzącego w świat duchowego Zła wraz ze wszystkimi bohaterami siedmioksięgu J. Rowling, da się chyba porównać jedynie z naiwnością turysty, który do basenu pełnego głodnych bestii wskoczył w samych slipkach (peleryna niewidka), za to uzbrojony w aparat fotograficzny (różdżka), żeby sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie.

Sugeruję, żebyśmy się wszyscy zatrzymali w biegu do trampoliny i nie skakali za nim.

Zastanawia mnie też siła przekonania wielu wielbicieli książki „Harry Potter”, że jest to lektura o wzorcowej matce – wiedźmie, która mocą miłości uratowała swojemu synowi życie. Z prostej analizy tekstu wynika jednak coś innego: w ostatnim tomie opowieści Rowling dowiadujemy się, że Harry jest jednym z siedmiu horkruksów, czyli jednym z siedmiu czarnoksięskich przedmiotów, w których Voldemort zdeponował po jednej siódmej swojej diabelskiej duszy. Zabić go można tylko wówczas, kiedy zniszczy się w straszny sposób wszystkie siedem. Cwany plan. Kiedy jednak przyjrzeć się uważnie treści tomów, nie znajdziemy w nich żadnego innego opisu „namaszczenia” Harry’ego przez Voldemorta poza sceną w kołysce. To wtedy Lord Voldemort musiał uczynić z Harry’ego horkruks. Opieczętował go błyskawicą na czole – swoim znakiem. Wtedy Harry dostał się „do rodziny”. To tłumaczyłoby, dlaczego jest wężousty (rozmawia z wężami jak niektórzy adepci czarnej magii), dlaczego jego różdżka podobna jest do różdżki Voldemorta, dlaczego używają tego samego gatunku mocy w pojedynkach, dlaczego wreszcie Voldemort ma dostęp do głowy i myśli Harry’ego aż do opętania (Harry widzi w majaku siebie jako węża zabijającego ojca swego najlepszego przyjaciela – Rona, i ta próba zabójstwa dokonuje się naprawdę). Nielogiczne jest tylko, dlaczego Voldemort chce wielokrotnie zabić Harry’ego – swój własny horkruks, ale to już nie mój kłopot.

Pokrętne duchowe więzi Harry’ego z demonem – Voldemortem, to jeden z głównych powodów, dla których nie można bezpiecznie ustawić Harry’ego Pottera na wąskiej półce z bohaterami, bo sam z tej półki nieustannie zeskakuje. Aslan nie potrzebował mocy Czarownicy do jej pokonania. Oni nie mieli ze sobą NIC wspólnego. Bo Aslan jako Zbawiciel, w przeciwieństwie do Harry’ego, człowieka-zbawiciela, który do wiary w żadnego boga się nie przyznaje – sam jest Bogiem. Spora różnica jakościowa, nieprawdaż? Zwycięstwo przez nokaut dla Lewisa.

 

Cóż, jeśli mimo tego wszystkiego, co zostało napisane, powiecie Państwo, że nadal uważacie dzieło J. Rowling za świetną propozycję dla dorosłych i dzieci, odpowiem Wam jak jednemu z moich rozmówców: Przyjacielu, jeśli nie widzisz w tej lekturze nic złego, to wcale nie musi oznaczać, że „Harry Potter” jest naprawdę dobrą książką. To może po prostu oznaczać, że twoja dusza ma słaby wzrok.

 

Czy jest zatem jakiś ratunek dla Harry’ego Pottera? Ależ tak, oczywiście! Wystarczy, że Aslan zgodzi się jeszcze raz umrzeć za niego – małego zdrajcę – na kamiennym stole.

 

Małgorzata Nawrocka

Tekst ukazał się w miesięczniku "Egzorcysta" nr. 4/2014.