W Polsce dominują dwa typy rzeczników prasowych: jedni zarządzają informacją i do mikrofonu delegują kompetentnych fachowców, inni sami mają parcie na szkło. Pan zalicza się do rzeczników aktywnych.


W mojej firmie nie zawsze łatwo jest nakłonić kogoś do wypowiedzi. Niektórzy dziennikarze chcieliby widzieć w policji agencję informacyjną, czym nie jest. Wielu policjantów, którzy normalnie pracują i mają fantastyczne dokonania, nie chce się wypowiadać do mediów. Mają do tego prawo i ja to szanuję. Wtedy rolę informowania dziennikarzy przejmuje rzecznik, nawet, jeśli temat jest merytorycznie trudny.


Nie zawsze może Pan natychmiast przekazać informację, aby nie utrudnić pracy policjantom. Nie ma Pan poczucia, że pozostajecie w tyle?


Czasami tak musi być, dla dobra postępowania i pracy, a nawet bezpieczeństwa moich kolegów. To bywa ważniejsze od potrzeby informowania. Nie mogę sobie pozwolić na to, aby wyjść przed szereg i z tego powodu praca policjantów legła w gruzach. Bo to nie będzie dobre, nawet przy najlepszych intencjach ze strony dziennikarzy.


W sprawie, która elektryzowała niedawno pół Polski – zaginięcia Madzi z Sosnowca - prywatny detektyw, Krzysztof Rutkowski, punktował policję. Szpikował opinię publiczną własnymi hipotezami. Czy straty nie były zbyt duże?


Rzeczywiście w tej sprawie nie mogliśmy mówić wszystkiego, bo gospodarzem śledztwa była prokuratura. Ale zarzuty kierowane były pod naszym adresem, dlatego staraliśmy się je odpierać. Myślę, że udało nam się przekonać wiele osób, że policja działa w państwie prawa i nie można zaakceptować sytuacji, w których najpierw przestrzela się kolano, a potem pyta, czy jest to zgodne z prawem.


A jednak silnie dominował pogląd, wyrażany przez internautów, że Krzysztof Rutkowski w dochodzeniu do prawdy okazał się skuteczniejszy, aniżeli policja.


Trzeba pamiętać, że do świadomości ludzi dotarł obrazek matki Madzi w objęciach pana Rutkowskiego. Siłą wielu mediów są dzisiaj zdjęcia. Podobnego kadru, jak detektyw, nie mieliśmy, bo nie nagrywamy takich przesłuchań. Nie przekazujemy na ten temat informacji, bo szanujemy sferę życia osobistego, intymnego ofiary. Dlatego zawsze w takiej sytuacji, niestety, pozostaniemy w tyle. Przypominam sobie inną sprawę z udziałem tego detektywa. Policjanci uwolnili mężczyznę przetrzymywanego dla okupu. Był w złym stanie, trafił do szpitala, ale pod namową pana Rutkowskiego rodzina go stamtąd wypisała. Sfilmowała to kamera detektywa i obrazki także trafiły do mediów, stwarzając wrażenie skuteczności jego pracy. Policja tymczasem nie chciała jeszcze o tym mówić, bo nie zatrzymaliśmy wszystkich sprawców porwania.


Nie potraficie sobie poradzić z jednym niepokornym detektywem, który buduje swój wizerunek kosztem policji?


Trzeba liczyć na  odbiorców, którzy wnikliwiej analizują informacje, są zdolni do refleksji: czy takie działania są odpowiedzialne? Teraz niektórzy nam mówią, że niepotrzebnie polemizowaliśmy z detektywem. Ale odpowiadaliśmy tylko na pytania dziennikarzy. Gdybyśmy milczeli, pojawiłyby  się zarzuty, że pewnie mamy sobie coś do zarzucenia. Przy wielu sprawach bulwersujących, ale nie do końca rozwiązanych, nie możemy mówić wszystkiego, bo działamy w imieniu prawa i pod nadzorem prokuratury.


Na ile ulega Pan presji mediów, które często chcą przekazać newsa kosztem jego jakości?


Staram się przed tym przestrzegać media, proszę, aby poczekały na ostateczne ustalenia, potwierdzenie tego, co się wydarzyło. Ale, niestety, zauważam, że dziennikarze bardzo często ścigają się za newsem, kosztem jego jakości. Potem dopiero prostują. Idąc do dziennikarzy mam informacje sprawdzone, a jeśli nie - mówię wyraźnie, że są one wstępne, że opisuję prawdopodobny przebieg zdarzenia. Pamiętam, jak w jednej z telewizji podano liczbę osób, które zginęły. Potem okazało się, że ofiar było znacznie mniej.


Jak więc ocenia Pan odpowiedzialność dziennikarzy za słowo? Czy zdarzyło się, że zmanipulowali Pana wypowiedź?


W zdecydowanej większości przypadków cenię pracę mediów. Mam do czynienia z dziennikarzami o bardzo dobrym warsztacie, świadomych swojej społecznej roli. Zdarzyło się jednak, że nagrano mojego współpracownika zadając mu jedno pytanie, a wyemitowano jako opinię na innym temat. Pamiętam, jak jednej z gazet udzieliłem odpowiedzi na półtorej strony, tymczasem w publikacji przypisano mi wypowiedź, w której nie wykorzystano ani jednego zdania. Kiedy spytałem dziennikarza, dlaczego tak się stało, usłyszałem, że „widocznie zmienili to redaktorzy”. Na takie zachowania się nie godzę i interweniuję.


Bywa, że idzie Pan z tym do sądu?


Zanim wkroczymy na drogę prawną, szukam innych rozwiązań. Rozmawiam z dziennikarzem, z redaktorem naczelnym. Po prawo powinno się sięgać w takich przypadkach w ostateczności.


TVN24 podała za „Metrem”, jak to były rzecznik MEN radził studentom: „dziennikarze to stojaki, nie warto z nimi rozmawiać”. Co pan pomyślał?


Z dziennikarzami trzeba rozmawiać, bo to są nasi partnerzy. Przekonuję ich, argumentuję, bo mam świadomość, że jeśli nie będę rozmawiać, to ukształtują swoją opinię na wypowiedzi innych osób.


Ten sam rzecznik, według dziennikarki „Metra” Edyty Błaszczak radził, że kiedy nie wiadomo, co powiedzieć, należy „mówić wolno albo upuścić długopis i w ten sposób zyskać na czasie”. Jak Pan sobie radzi w przypadku kłopotliwych pytań?


To jest kwestia przygotowania się do wypowiedzi. Zawsze radzę innym rzecznikom: przewiduj nieprzewidywalne. Im więcej rzecznik przewidzi przed wywiadem, im lepiej się do niego przygotuje, tym mniej sytuacji, które wymagają czasu na zastanowienie. Im trudniejszy temat, tym więcej czasu trzeba poświęcić przed wystąpieniem, aby potem tej wypowiedzi się nie wstydzić. Nie można zakładać, że dziennikarz o coś nie zapyta.


A jak Pan ocenia rzeczników, którzy manipulują, naginają fakty, forma przerasta treść ich wypowiedzi?


Jestem przeciwny manipulacji. Używam argumentów, odnoszących się do faktów. Rzecznik nigdy nie powinien kłamać, bo twarz ma tylko jedną.

 

eMBe/Sdp.pl