Dwie budzące grozę relacje, wobec których trudno pozostać obojętnym. Pierwsza pochodzi z polskiego Wybrzeża, pacyfikowanego w grudniu 1970 przez milicję i wojsko pod wodzą Jaruzelskiego za rządów Gomułki. Druga - sprzed paru dni z łukaszenkowskiej Białorusi, gdzie ministrem spraw wewnętrznych jest pochodzący z Władykaukazu Jurij Karajew, absolwent kształcącego sowieckie służby Instytutu im. Dzierżyńskiego w Saratowie. Wydarzenia dzieli pół wieku. Reżim PRL i reżim łukaszenkowski, obydwa stworzone przez ludzi sowieckich. Obydwa oparte na kłamstwie i zbrodni. Pamiętamy.


Relacja Wiesława Kasprzyckiego, torturowanego i doprowadzonego do inwalidztwa w katowni urządzonej przez MO i SB w Gdyni, 1970

Znalazłem się na posadzce. Dopadło mnie trzech, zaczęli kopać. Nie straciłem wtedy przytomności, to było tylko takie przywitanie. (...) policzył w imieniu i nazwisku litery, ilość zapisał w kółku na kartce i kazał mi położyć się na stół. Nie zrobiłem tego, cofnąłem się (...). Tych czterech tylko na to czekało, momentalnie rozłożyli mnie na stole. Dostałem tyle razy, ile było liter. Miałem zdjęcie dziewczyny, dzisiejszej żony, z podpisem, że na zawsze itd. I imię na dole. Zapisał to imię, policzył litery, te draby znowu mnie rozłożyły na stole. Zerwałem się, ale jakoś tak niezręcznie, że spadłem na podłogę i tam mnie skopali. Tak samo liczyli lata. Potem mnie wyprowadzili. Zszedłem do półpiętra - ten, który liczył litery, zawołał mnie, ci, którzy mnie prowadzili, zostali na miejscu - poszedłem na górę. Rękę miał w rękawiczce, w pięści trzymał tuleję, dość dużą - jak dziś pamiętam - mosiężną. Dostałem tym w twarz. Spadłem na dół, na wycieraczkę. Plułem krwią, ale zęby nie wyleciały, tylko później - ale to już stwierdzili lekarze - okazało się, że wszystkie są obluzowane, latały tak w górę i w dół. Podniesiono mnie pod ręce - bo iść po takim czymś to nie da rady - i zawleczono z powrotem do sali kolegium. Tu kazali się rozebrać. Wszystkim. I złożyć ubranie ładnie w kostkę. I przy tym znowu bicie. O wyjściu do ubikacji nie było mowy, ludzie załatwiali potrzeby wprost na sali, odór był potworny. A przede wszystkim wygląd tej sali - włosy, krew i odchody. Na ścianie, tej na prawo od wejścia, wisiał biały orzeł wycięty ze styropianu. I ten orzeł był zachlapany tą mazią. Dopiero dziś widzę w tym jakiś symbol, wtedy o tym nie myślałem, może byłem za młody? (...) kazali człowiekowi wstać, podejść do ściany, krok do tyłu i oprzeć się kciukami o mur. Nie wiedziałem, o co chodzi, a to przecież momentalnie mdleją palce. Wystarczyło, by ktoś ukląkł czy ugiął się tylko, a bito i kopano go tak, że szybko podnosił się znowu. Z opowiadań dziadka znam sposoby znęcania się nad ludź-mi w Stutthofie, ale o czymś takim nie słyszałem. To nie było aż tak, żeby krew tryskała, nie było otwartych ran, ale ludzie mieli ciała granatowe. Nie siniaki, potłuczenia, pręgi - granatowe ciała od karku do ud poniżej pośladków. [...] To była zabawa. Oni to robili ze śmiechem. Stali w grupce, rozmawiali ze sobą, naraz jeden zapluwał ręce, łapał pałę i bił”.

Relacja Nikity Teliżenko, katowanego przez OMON w Mińsku, 2020

"Masakra zaczęła się w pobliżu komendy dzielnicy Maskouski, dokąd nas przywieziono. Więźniarki się otwierają, ludziom wykręcają ręce. Jeśli głowa jest wyżej niż to jest dozwolone, natychmiast obrywasz pałą po głowie lub tarczą. Ciągną po ziemi. Widziałem, że faceta, który był prowadzony przede mną, dla jaj uderzyli głową w futrynę. Wrzasnął, podniósł głowę, znowu po niej oberwał. Potem najbardziej mną wstrząsnął „dywan z ludzi”. Wprowadzono nas na piętro i pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, byli ludzie, którzy po prostu leżeli na podłodze. Po nich szli funkcjonariusze OMONu, i też musieliśmy. Musiałem nadepnąć na mężczyznę, bo kiedy próbowałem go ominąć, ponownie oberwałem. Krew na podłodze, kał. Jesteś rzucony na podłogę, nie możesz odwrócić głowy. Miałem szczęście, że byłem w masce. Obok leżał facet, który próbował się odwrócić, został uderzony w głowę butem, chociaż już wcześniej był mocno pobity. Byli ludzie ze złamanymi rękami, którymi nie mogli już ruszać. (...) Najstraszniejszy był ten moment, kiedy siedzisz, a ludzie na korytarzach piętro niżej są bici do tego stopnia, że ​​nie mogą mówić i po prostu wyją. Odwracasz głowę — na podłodze jest krew, ludzie krzyczą, a na ścianie wisi “tablica zasłużonych pracowników” z uśmiechniętymi funkcjonariuszami, tymi samymi, którzy teraz czynią swoją powinność. Rozumiesz, że trafiłeś do piekła. Następnie, około 16 godzin po przybyciu na komisariat, zaczęli nas bardzo ostro wyciągać i wrzucać do więźniarki. Nie wolno było siedzieć, ludzi ułożono jak deski w trzy warstwy. Niektórzy z ranami zostali na dole, nie mogli oddychać, krzyczeli z bólu. Po prostu podchodzili do nich, bili pałami po głowę, poniżali. To było jak tortury gestapo, w zwykłym życiu nie można sobie wyobrazić, że jest to możliwe (...) Był ze mną jeden facet, który powiedział: „Proszę, zastrzelcie nas, dlaczego nas torturujecie”.

tpol, sekcja rosyjska BBC, relacja Wiesława Kasprzyckiego za książką: Jerzy Eisler, Paweł Sasanka: Grudzień '70 pamiętamy, Gdańsk 2007