Miesiąc temu odeszła Sue Townsend, jedna z najbardziej rozpoznawalnych na świecie współczesnych pisarek brytyjskich. Miała tylko 67 lat. Wydawałoby się, że była „autorką jednej serii”, ośmiu tomów „Sekretnych dzienników Adriana Mole’a”. Od „Adrian Mole. Lat 13 i ¾” do „Adrian Mole, lat 39 i ½. Czas prostracji”. Te osiem kronik dorastania i dojrzewania, było dla nastolatków lat 80. tym samym czym w latach 90. seria o Harry Potterze JK Rowling. O ile jednak ta druga to ucieczka w fikcję, Adrian dzielnie mierzył się ze swoim życiem, konfliktem pokoleń, grupą rówieśniczą, miłością i huśtawką emocji dojrzewającego nastolatka. Zresztą w bardzo charakterystyczny dla Brytyjczyków sposób, autoironiczny i z dystansem. Harry Potter, to już post-modernizm, „świat dziecka po przełomie”, New Age i bla-bla-bla. Wzruszające były nekrologi po odejściu pisarki: „wraz ze śmiercią Sue Townsend odszedł kawałek naszego dzieciństwa” – pisał jeden z krytyków literackich. „Najzabawniejszy lament nad okresem dojrzewania jaki znam” – dodawał inny. „Inaczej niż autor Piotrusia Pana, Sue Townsend pozwoliła swojemu bohaterowi dorosnąć” – co w moim odczuciu także jest wielkim komplementem.

Jej życie nie było bynajmniej usłane różami: pochodziła z biednej rodziny robotniczej – do dziś system klasowy jest w Wielkiej Brytanii znacznie bardziej „wyczuwalny” niż w Polsce – a potem jako porzucona żona sama wychowywała trójkę dzieci. Sama siebie nazywała „Old Labour type”, choć raz za razem protestowała przeciw poczynaniom swojej partii. I dopiero ośmioksiąg opowiadający o przeżyciach nastolatka – wciąż powtarzała „Adrian Mole c’est moi” – z wielką szansą na generacyjne uogólnienie, uczynił ją bogatą i sławną.

Ale ta niepokorna socjalistka w 1997 roku zaskoczyła czytelników powieścią inną niż dotychczasowe. Jej tytuł brzmiał „Ghost Children”, czyli „Dzieci – duchy”. Historia zaczyna się takim oto obrazkiem: główny bohater Christopher znajduje na wysypisku śmieci niedaleko szpitala, plastykową torbę, pełną wyskrobanych ludzkich płodów. Zabiera je do domu, nadaje imiona i sprawia pochowek w swoim ogrodzie. Wracają wspomnienia. Dawno, dawno temu młodzi Chris i Angela byli parą zakochanych. Po kłótni, Angela zdecydowała się na aborcję ich dziecka, na które on czekał. Dziś Angela tkwi w małżeństwie bez miłości, kompensując pustkę swego życia kilogramami czekoladek. Chris nigdy się nie ożenił, kolekcjonuje rzadkie książki, bezrobotny po ostatnim załamaniu nerwowym. Powieść Sue Townsend, pełna ciekawych obserwacji społeczno – obyczajowych, powraca do własnych doświadczeń pisarki, aborcji, na którą kiedyś się zdecydowała, i poczucia straty, które towarzyszy jej do dziś. Stąd tytuł książki, „Dzieci – duchy”, które ścigają ją od lat i pojawiają się w najbardziej prywatnych myślach, rozmowach z przyjaciółkami, w modlitwach i snach. Cała powieść opowiada o stracie i żałobie, a więc opłakiwaniu tej utraty.

Dziś jest to dobrze rozpoznana jednostka chorobowa i nazywa się Post-Abortion Stress Disorder. Czyli stres z powodu aborcji, dokonanej lata temu, której skutki zaczyna się odczuwać po latach. Temat nawiązuje do jednego z najbardziej gorących zagadnień społeczno – moralnych współczesnej Wielkiej Brytanii, gdzie do dziś stosuje się aborcję na życzenie. Wyspy mają bardzo liberalne przepisy, aborcja jest możliwa „na życzenie”, bezpłatnie, i aż do 6 miesiąca ciąży. „Zawsze byłam po stronie praw kobiet do aborcji – powiedziała Sue Townsend w wywiadzie z okazji promocji jej książki bodaj dla Observera – Jednak dziś wiem, że to zła decyzja, zła w sensie fundamentalnym. To zabijanie życia. Wystarczy spojrzeć na oddział położniczy. Mnóstwo tu uśmiechniętych kobiet i ich troskliwych mężczyzn, miłe, bezpośrednie pogawędki, ciepła, przyjazna atmosfera. A oddział, gdzie wykonuje się aborcje? Cisza, nie słychać płaczu niemowląt, mężczyźni wyglądający niekomfortowo i milczące kobiety. Dojmujące uczucie smutku i straty, bez możliwości opłakania i żałoby. Czuję się tam, jakbym stała przed opuszczonym, anonimowym grobem”.

Te słowa napisała socjalistka, ale socjalistka myśląca i odważnie dokonująca swoich własnych wyborów. Okazało się, że nie była ani pierwszą, ani jedyną, która książkę o syndromie post-aborcyjnym napisała. Pięć lat przed nią, w 1992 roku, niemiecka autorka, uprzednio związana z ruchami lewicowymi, Karin Struck, opublikowała rzecz o negatywnych skutkach psychicznych aborcji, której sama poddała się w 1975 roku. Amerykańska feministka Rebecca Walker, wspominając w wywiadzie swój zabieg dokonany w wieku lat 14, także twierdzi, że jego skutki zaczęła odczuwać  po latach. „Syndrom post-aborcyjny – pisała, i jest to zgodne z doświadczeniem Sue Townsend i Karin Struck – jest jak stwardnienie rozsiane, rozwija się powoli i potrzebuje czasu”. Pamiętam, że w Wielkiej Brytanii debata na temat negatywnych skutków psychicznych aborcji powróciła w 2007 roku po samobójczej śmierci malarki Emmy Beck. Nie uniosła ciężaru winy po pozbyciu się ciąży bliźniaczej.

Nauka przychodzi trzem pisarkom w sukurs. Z badań prowadzonych w Finlandii na podstawie przypadków samobójstw związanych z aborcją (Mika Gissler i jego zespół: ”Suicides after pregnancy in Finland. 1987-94”) wynika, że odsetek samobójstw kobiet po zabiegu był niemal 2 razy wyższy (34.7%) niż odsetek samobójstw po samoczynnym poronieniu (18.1%) i sześciokrotnie wyższy od samobójstw po udanym porodzie (5.4%). Ten sam Mika Gissler z innym już zespołem naukowców opublikował wyniki badań nad śmiertelnością kobiet, związaną z ciążą, gdzie wykazał, że zgony po poronieniu lub aborcji były znacznie częstsze niż po udanym porodzie (”Methods for identyficaying pregnancy-associated deaths”, 2004). A analizy porównawcze, przeprowadzone w Finlandii i Kalifornii wykazały, że liczba zgonów, związanych z ciążą jest 2 razy wyższa u kobiet po aborcji niż u kobiet, które donosiły ciążę („Deaths associated with the abortion compared to childbirths”, publikacja w Journal of Contemporary Healt, Law and Policy z 2004 roku). Ale nauka sobie, a środowiska pro-choice’owe sobie.

Bo w przeciwieństwie do grup pro-life, zdaniem środowisk pro-choice syndrom post-aborcyjny nie istnieje, a opowiadanie o nim „jest tylko chwytem propagandowym kręgów pro-life”. Uważają one także, że jeśli jakieś psychiczne problemy po zabiegu występują, są jedynie efektem wmawiania w kobiety poczucia winy z powodu dokonanego zabiegu. I zwykle przy okazji dostaje się kościołowi katolickiemu, który owo „poczucie winy” rozbudził i pogłębia. Mimo licznych organizacji pro- life, potępienia aborcji przez Watykan, wyników badań naukowych nad Post-Abortion Stress Disorder, w polskich mediach od czasu do czasu pojawia się jakiś lewacki czupidron, zwykle zaniedbany i paskudny, i ględzi coś o „prawie kobiety do swojego brzucha”. Sprzeciwia się karze śmierci dla seryjnego zabójcy, ale nie przyjdzie mu do głowy, by pomyśleć o zniesieniu najwyższej kary dla najbardziej niewinnych, najsłabszych, nienarodzonych.
Prawo do aborcji to wciąż teren walki dwóch obozów. Z jednej strony „prawo do życia” i plakaty przedstawiające 6-miesięczne płody, gdzie widać nawet wykształcona płeć dziecka, które powołują się na prawo naturalne, szlachetną papieską filozofię ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, pokazują skutki aborcji, medyczne, psychologiczne, rozbite rodziny. Z drugiej – feministki, wskazujące na prawo do wolności wyborów, do własnego życia w godziwych warunkach, do wygody, które pokazują dysfunkcyjne rodziny pogrążone w nędzy, i niekochane, zaniedbane dzieci. Zwykle pojawia się ta sama sztanca - tu biedna rodzina z marginesu, gdzie dziecko jest zaniedbane i maltretowane, tam kochająca się, zamożna gejowska para. Dlaczego nie dodają się przy okazji, że - to także wyniki badań naukowych – pary gejowskie są 26 razy bardziej promiskuitywne niż hetero? Albo – o co wciąż pytają co rozsądniejsi socjologowie - jakie przygotowanie do przyszłych ról, małżeńskich, rodzinnych, społecznych może mieć dziecko pary, gdzie nie ma wzorców osobowych, bo brakuje ojca lub matki? 

Właśnie polskie media podały informację, że Komisja Europejska zbagatelizowała inicjatywę w obronie życia „Jeden z nas”, pod którą podpisało się 2 mln sygnatariuszy. Dała do zrozumienia, że ma gdzieś 2 mln ludzi, tylko dlatego, że nie podzielają jej poglądów etycznych. A środowiska lewicowe przypuściły ogniowy atak na Deklarację Wiary środowisk lekarskich. Sue Townsend, choć „typ dawnego labourzysty”, napisała przejmującą książkę „Dzieci – duchy”, którą bez względu na to jakie poglądy wyznaje czytelnik/czka, czyta się jako rzecz o wieloletniej traumie, o poczuciu straty i żałobie.

Elżbieta Królikowska-Avis
Londyn, 1 czerwca 2014

Felieton ukazał się na stronie Sdp.pl