Niemiecka muzykolog Helga Thöne, badaczka twórczości Jana Sebastiana Bacha, dostrzegła, że jego słynna sonata na skrzypce g-moll może być zapisana w podwójnym kodzie. Do rozszyfrowania tej zagadki posłużyła się „gematrią”, to znaczy kabalistycznym systemem liter i cyfr, w wyniku czego udało jej się przedostać na inny poziom semantyczny utworu. Okazało się, że sonata pod zapisem nutowym ukrywa zupełnie inne przesłanie. Było nim słynne zdanie różokrzyżowców z XVII wieku: Ex Deo Nascimur. In Jesu Morimur. Per Spiritus Sanctus Reviviscimus – „Z Boga się rodzimy, w Jezusie umieramy, przez Ducha Świętego zmartwychwstajemy”. 

W analogiczny sposób możemy odnosić się do ważnych zdarzeń przynoszonych przez życie. Czy przeżywane bezpośrednio, czy obserwowane z dystansu, przypominają one taką konfigurację nut, która może nosić w sobie zakodowane informacje i ukryty sens. W przypadku Bacha sama linia melodyczna utworu może okazać się wystarczająca. Gdy chodzi o fakty, które nas spotkały, ważne okazuje się być nie tylko „co” i „kiedy”, ale przede wszystkim „dlaczego”. Jakie przesłanie zawarte w sobie niosą one? Co Bóg chce nam przez nie powiedzieć? I nie chodzi tu tylko o jedną uogólnioną interpretację, tak samo obowiązującą dla wszystkich. Każdy bowiem z tego samego zdarzenia może wynieść coś odmiennego, osobistego. 

W podobny sposób żydowscy rabini uczą wsłuchiwania się w głos Boga zawarty w tekście Pisma Świętego. Czytając je bowiem, można zatrzymać się na jego oczywistym i dosłownym rozumieniu, skupiając uwagę na tle historycznym czy gramatyce języka (p’szat). Można też potraktować je jako zbiór wskazówek i przepisów moralnych do zastosowania w życiu (remez). Dopuszczalna też jest lektura Biblii w stylu alegorycznym poprzez odnoszenie jednego tekstu do drugiego, odkrywanie analogii i kontekstów, umożliwiając sobie tym samym budowanie szerszych przekonań teologicznych (drasz). 

Wreszcie możliwe jest poprzez tekst Pisma Świętego dotarcie do najgłębszych znaczeń, wraz z którymi czytelnik otwiera się na tajemnicę oraz Boga, który mówi do niego osobiście (sod). Rabini są przekonani, że w całej Biblii nie znajdzie się ani jedno słowo, z którego nie dałoby się wydobyć całego stosu interpretacji. Jak kamień uderzony młotem rozpryskuje się na tysiące kawałków, tak i słowo Boga na tysiące znaczeń: „Czy moje słowo nie jest jak młot kruszący skałę?” (Jer 23,29).

Założenia tej metody wynikają z przekonania o miłości Boga, który na wiele sposobów stara się dotrzeć do ludzkich serc i umysłów. Te cztery metody, zwane odpowiednio p’szat, remez, drasz i sod, połączone ze sobą jako akronim pierwszych liter tworzą wspólnie nowe słowo PaRDeS, oznaczające w języku hebrajskim „ogród”. Ogród zaś ukierunkowuje myśli w stronę pełni, raju, dialogu, czyli miejsca, gdzie człowiek rozmawiał z Bogiem twarzą w twarz.

UKĄSZENIE ŚMIERCI

Niełatwą sztuką jest odkrywanie sensu wydarzeń. Niemniej są one językiem Boga dla tych, którzy wierzą, że On jest Panem historii i przemawia do człowieka poprzez fakty. Sztuka odczytywania ich znaczeń nazywa się „rozróżnianiem”. Oczywiście, jak w przypadku Jana Sebastiana Bacha, można przejść do porządku dziennego nad tym, co się wydarzyło, załatwiając całą sprawę krótkim: „to straszne!” albo „trzeba koniecznie odnaleźć winnych!”. Ale można też zadać sobie trud odnalezienia klucza dostępu do znaczeń bardziej ukrytych. Od pytań można uciec. Albo się z nimi zmierzyć.

Co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku? Było jakieś przesłanie dla żywych w widoku powracających z Moskwy jednakowych trumien, przewożonych w milczeniu czarnymi limuzynami przez ulice Warszawy? Jak zmierzyć się z czarnym kirem wywieszonym w tylu miejscach naraz oraz płaczem tylu rodzin, które straciły matki, ojców czy mężów? Jak nie utopić w bajorze banalnych, gazetowych sporów i komentarzy tego, co poraziło prądem zaskoczenia i niedowierzania serca milionów ludzi? Nieraz 

przydarzają się nam urazy, które powodują ból, naruszając pojedyncze organy. W tym wypadku chodziło o traumę, która spowodowała niejako zapalenie całego organizmu. Katastrofa prezydenckiego samolotu miała miejsce nieopodal mogił Katynia. Podobny ciężar dramatu mógłby spaść na ludzi chyba jedynie wówczas, gdyby coś analogicznego przytrafiło się elitom Izraela czy Stanów Zjednoczonych zmierzającym do Auschwitz albo na World Trade Center. Nowa tragedia spotkała się z niezagojoną jeszcze zagładą, świeża potworność z dawną klęską. To musiało zaboleć niezmiernie. Ukąszenie śmierci było ponad miarę dotkliwe. Człowiek, siłą rzeczy, nie tylko zadaje pytania, ale szuka ratunku. 

Stary Testament zawiera opowieść o tym, że kiedy Izraelici wędrujący przez pustynię natrafili na jadowite węże, zaczęli chorować i umierać wskutek pokąsania. Bóg wskazał wówczas ludowi odtrutkę w postaci przypominającej przyczynę nieszczęścia. Nakazał Mojżeszowi sporządzenie węża, podobnego do tych, które zabijały, i umieszczenie go wysoko, na widoku publicznym. „Sporządził więc Mojżesz węża miedzianego i umieścił go na wysokim palu. I rzeczywiście, jeśli kogo wąż ukąsił, a ukąszony spojrzał na węża miedzianego, zostawał przy życiu” (Lb 21,8-9). Tym samym, w moim przekonaniu, był duży krucyfiks umieszczony pomiędzy trumnami pary prezydenckiej w Pałacu Prezydenckim, przez który niekończąca się kolejka osób ukąszonych tą brutalną i niepojętą śmiercią przemieszczała się we dnie i w nocy, by oddać szacunek zmarłym. Tym też były spontanicznie organizowane eucharystie odprawiane w kościołach i w domach rodzin dotkniętych dramatem. Na śmierć nie istnieje łatwa odpowiedź. Kiedy wtargnie znienacka w naszą świadomość, pobudzi lęk i dobierze się do naszych uporządkowanych pojęć – jedynym antidotum na nią może być tylko Ten, który ją poznał i pokonał: ukrzyżowany i zmartwychwstały Chrystus. 

„Kiedym Go ujrzał, do stóp Jego upadłem jak martwy, a On położył na mnie prawą rękę, mówiąc: «Przestań się lękać! Jam jest Pierwszy i Ostatni, i żyjący. Byłem umarły, a oto jestem żyjący na wieki wieków i mam klucze śmierci i Otchłani»” (Ap 1,17-18).

CZY TEN ŚWIAT DA SIĘ NAPRAWIĆ?

Leży w naturze człowieka zadawanie sobie pytań w momencie cierpienia i żądanie wyjaśnień w chwili tragedii. Ich przekonująca siła argumentów musi być proporcjonalna do skali doznanej potworności. Lecz co, kiedy potworność ta wyjdzie poza wszelką miarę i zmiażdży człowieka swą niewyobrażalnością? Spróbuję na chwilę sięgnąć do racji tych, którzy słusznie uważają się za ekspertów od cierpienia. Niech czytelnik mi wybaczy to odwołanie się do myślicieli żydowskich: wszak naród ten okazał się Hiobem XX wieku. Otóż, według tych żydowskich teologów i komentatorów dziejów, wąż umieszczony na palu stracił wszelką terapeutyczną moc. Okazał się wręcz symbolem drażniącym. Nie ma zgody na umieszczanie w centrum Krucyfiksu! Przykładem takiego myślenia jest żydowski rabin i filozof Emil Fackenheim, autor książki Tiqqun. Naprawa świata2. Twierdzi on, że odkąd człowiek przeżył zagładę, krzyż Chrystusa niczego nie jest w stanie mu wyjaśnić. Cała kultura zachodnia pozostała niema i bez odpowiedzi w obliczu tragedii, jaka się zdarzyła ludowi wybranemu, i odtąd nie jest w stanie nikogo wydobyć z życiowej przepaści. Tragedię można jedynie wspominać, ale
nigdy wyjaśniać. Bowiem w przepaści, jaka otwarła się przed człowiekiem w miażdżących okolicznościach ludobójstwa XX wieku, nie było i nadal nie ma Boga. Fackenheim, powołując się na kabalistyczne pojęcie tiqqun, oznaczające przywrócenie porządku, naprawę świata, twierdził, że po zaznanej zagładzie nic nie wróci już do swego porządku i nic nie będzie już takie jak dawniej. Człowiek, który został skonfrontowany z tragedią, może ją jedynie zabsolutyzować albo zrelatywizować, pomniejszając, o ile się da, jej znaczenie. Fackenheim wybrał tę pierwszą możliwość. W związku z tym twierdzenie, że krzyż Chrystusa nadaje ostateczny sens wydarzeniom, brzmi dla niego jak bluźnierstwo.

Zagłada była absolutnym milczeniem Boga, który nie zrobił nic, by zapobiec wyniszczeniu swego stworzenia. Zresztą także Chrystus konający w agonii na krzyżu pozostał bez żadnej odpowiedzi ze strony Ojca. Nawet  wówczas, gdy do Niego usilnie wołał. Po zagładzie tylko życie, a nie śmierć, ma wartość. Zagłada wyszła poza wszelką miarę doświadczanego przez człowieka cierpienia. Już nie jest do uratowania i już nie jest możliwe jej odkupienie. Myślenie chrześcijańskie, w którego centrum znajduje się krzyż, czyli przekonanie, że Bóg poprzez ofiarę i cierpienie jest w stanie wyzwolić od zła człowieka, którego kocha, jest całkowicie do odrzucenia. W zagładzie tragedia stała się absolutną porażką zbawienia. Fackenheim, a wraz z nim wielu żydowskich teologów holokaustu, twierdzi wręcz, że to zagłada, a nie Chrystus, zajmuje odtąd centralne miejsce w historii. Po tym, co się stało, świat nie jest już do naprawienia. Chrystus nie zbawia więcej nikogo. Pozostaje jedynie cynizm i polityka, logika władzy nad żyjącymi .

Wyraźnie zgorszony cierpieniem i Bogiem, który za ten ból odpowiada, Fackenheim podkręca jeszcze temperaturę twierdzeniem, że odkąd ludzie zostali żywcem wrzuceni do ognia, pozostajemy w obliczu niemożliwości ani ludzkiego, ani boskiego zbawienia, zarówno w przypadku tych, którzy zginęli, jak też i tych, którzy ich krzyku nie pozbędą się nigdy z pamięci. Zapada bezlitosny werdykt: nie ma już teologii, jest tylko polityka . 

Czy zatem nie ma już tiqqun? Nie istnieje więc nadzieja naprawy świata? W religijnym judaizmie, jak i chrześcijaństwie, czyli pośród ludzi uformowanych przez Biblię, panuje przekonanie, że Bóg daje się poznać poprzez wydarzenia, odsłaniając w nich przed człowiekiem Swą własną obecność. Wydarzenia te tworzą historię, która pod działaniem Boga przeobraża się w historię zbawienia. Człowiek w niej zanurzony prowadzony jest ku pełni czasów i ostatecznemu spełnieniu wszystkiego w Mesjaszu (Chrystusie). Przy czym interwencje Boga nie są zwykłymi komunikatami o Nim. One wprawiają człowieka w stan nieustannego napięcia, wywołanego poprzez dwa rodzaje Boskiego działania. Jeden polega na pozostawieniu ludziom przykazań, drugi zaś na charyzmatycznej aktywności proroków. Dzięki temu człowiek może wyrażać swą wierność i otwartość na Boga w spełnianiu Jego poleceń. Wierność Torze to dla każdego wierzącego Żyda ideał życia nienagannego. Lecz ideał ten grozi rutyną i stagnacją, Bóg natomiast jest żywy. Dlatego też budzi On proroków, którzy swym przesłaniem i napomnieniami rozbijają religijny automatyzm i samozadowolenie, przypominając człowiekowi, że zbawienie nie pochodzi z nienagannego życia, ale od Boga, który zbawia w sposób niepojęty.

Zburzenie świątyni jerozolimskiej i inne rodzaje poddawania ludu wybranego próbom wiary miały na celu budzenie ludzi z formalistycznego religijnego letargu. Prorocy wprawiali ludzi w niepokój, poddawali  w wątpliwość ich sprawiedliwość, ukazując Boga, którego plany wobec człowieka są o wiele ambitniejsze. W dziejach chrześcijaństwa podobną rolę spełniają soborowe przełomy, rozbijane systemy teologicznej pewności, a zwłaszcza święci. Tiqqun wymagał nieustannej teshuvy. Teshuva zaś to hebrajskie, biblijne słowo oznaczające powrót do światła Tory i do Ziemi Obiecanej, co w kontekście życia pojedynczej osoby równa się skrusze, pokucie i odwróceniu się od zła. Naprawa tego świata spełni się zatem jedynie poprzez nawrócenie. „Najpierw napraw siebie, później naprawiaj innych” – powiada Talmud (Bawa Mecija 107b). W najbardziej radykalny sposób ukazał to Chrystus, który przepędzał przekupniów ze świątyni, wypisywał palcem po ziemi grzechy faryzeuszom, wstrząsnął Kajfaszem i Herodem, wszystkim zaś głosił: „Bliskie jest Królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię” (Mk 1,15).

Słynny średniowieczny teolog żydowski, twórca nowożytnej kabały, Izaak Luria, próbował zmierzyć się z pytaniem o tiqqun świata. Zastanawiał  się on, jakim to sposobem doskonały Bóg stworzył tak niedoskonały świat i w jakim celu dopuścił w nim zło. Myślenie Lurii, mimo że powstało w efekcie traumatycznego wydarzenia, jakim było wypędzenie Żydów z Hiszpanii w 1492 roku, nie było tak pesymistyczne, jak „religia zagłady” w wersji Fackenheima. W jego kabalistycznej koncepcji zło pojawiło się na świecie w chwili stworzenia i polegało na kosmicznym „błędzie”, którego się dopuścił Bóg, powołując do istnienia światy. Tym błędem było stworzenie pustki, niczego. Luria wyobrażał sobie stworzenie świata nie jako wykreowanie czegoś na zewnątrz Boga, jak rzemieślnik, który konstruuje swój wynalazek, będący obiektem zewnętrznym w stosunku do jego twórcy. Bóg postanowił stworzyć świat wewnątrz Siebie, dlatego też uczynił to w akcie samousunięcia się (zim-zum). Był to akt uczynienia w sobie przestrzeni dla świata, rodzaj „eksodusu” Boga. Lecz w wyniku tego Bóg powołał do istnienia przestrzeń skończoną i pustą (tehiru), w której miała zaistnieć emanacja świata. Ponadto w momencie wyłaniania się świata „naczynie”, które zawierało światłość Boga – był to sposób powrotu Najwyższego do stworzonej w sobie przestrzeni – nie wytrzymało siły i rozpadło się na miliony drobnych kawałków. Liczne iskry Boskiego światła rozproszyły się na skutek tej kosmicznej eksplozji i pozostają uwięzione w niższych warstwach świata zła. Zadaniem ludu wybranego jest odszukanie tych iskier i sprawienie, by wzniosły się na najwyższe poziomy istnienia. Na tym polega dzieło powszechnej naprawy (tiqqun) świata. Teoria ta wyjaśniała Żydom nie tylko dramat „uwięzionego” dobra, ale i sens wygnania oraz cierpień narodu wybranego, skazanego poprzez prześladowania i pogromy na rozproszenie w poszukiwaniu rozsianych iskier Boga, aż po czasy ostatecznego odkupienia.

LEKARSTWO NA KRZYŻU

Tiqqun spełni się wraz z nadejściem Mesjasza na końcu czasów, natomiast drogą do jego urzeczywistnienia się jest codziennie przeżywana teshuva: uznawanie własnego grzechu i odwaga rozpoczynania dobrych czynów od nowa. Innymi słowy tiqqun jest teshuvą na poziomie człowieka. Odpowiada to mniej więcej temu, co Matka Teresa z Kalkuty powiedziała pewnemu dziennikarzowi, gdy ją zapytał: „Matko, co należy zrobić, aby naprawić ten zły świat?” – „Ty się zmień trochę i ja się zmienię trochę, i już ten świat będzie lepszy”. W teorii Fackenheima tiqqun miałby polegać na uznaniu metahistorycznego wydarzenia zagłady (Shoah). W obliczu tej tragedii wszelkie inne wyjaśnienia czy napomnienia są nieadekwatne i nieprzystające. Wszystko zatrzymuje się w obliczu potwornej klęski. Pozostaje jedynie  dbanie o porządek życia tu i teraz (polityka i ekonomia). Jest to próba zatrzymania wewnętrznej dynamiki historii zbawienia, która popychała ludzi ku obietnicom Boga, ku nowym horyzontom Jego działania, ku Mesjaszowi, ku niebu. W momencie, gdy na horyzoncie ludzkiego doświadczenia nie ma Chrystusa, pozostaje tylko rozpacz lub cynizm.

Skąd bierze się współczesne zgorszenie krzyżem? Z poczucia wyjątkowości zagłady, z przekonania, że po Oświęcimiu, Kołymie, Srebrenicy czy Katyniu wszyscy jesteśmy już inni. Każdy kolejny przykład niezrozumiałego cierpienia otwiera w nas absurd i pustkę, sprzeciw i gniew, żal i upokorzenie. Poczucie życia niczym niezabezpieczonego, niepokochanego. Lecz zagłada żydowska, która jest symbolem wszelkiej zbrodni dokonanej na ludziach, jest wyjątkowa nie z tego powodu, że jest nieporównywalna z innymi. Przecież w jakimś wymiarze z tragedią wyniszczenia spotykali się też Ormianie, Ukraińcy, Cyganie i plemiona Rwandy. W obozach zagłady ginęli także ludzie uznawani za komunistów lub kapitalistów. Wszyscy, których wina streszczała się do tego, że istnieją. Zagłada żydowska jest wyjątkowa z tego względu, że dotknęła lud wybrany, a więc była zbrodnią przeciw samemu Bogu. To odsłoniło potworny grzech człowieka. Bóg totalitaryzmu nie był Bogiem Abrahama ani Bogiem Jezusa. To był bóg pogański, immanentny wobec natury i sił nieracjonalnych, idol, który nie mógł nie zwalczać Boga Objawienia. Ubóstwiona natura podzieliła ludzi na kategorię panów życia i tych, którzy nie powinni żyć. Wyższa „rasa” czy „klasa społeczna”, czy w niedalekiej przyszłości „wyposażenie genetyczne” – oto ekwiwalent wybraństwa.

A wierność wybraństwu wyraża się poprzez podbój. Istnieje jeden cel: wyeliminować konkurenta. Stąd szatańska parodia Bożego wybraństwa, która przetoczyła się przez gabinety i centra indoktrynacji nazizmu i komunizmu, a niebawem może wykluć się na nowo w laboratoriach inżynierii genetycznej czy w instytutach geopolityki.

Trzeba jasno pokazać, że te same mroczne siły, które zabijały Żydów w komorach gazowych i polskich żołnierzy w lasach Katynia, uśmierciły też Jezusa na Krzyżu. Ale Bóg wybrał krzyż jako narzędzie naszego odkupienia, narzędzie teshuvy człowieka i tiqqun świata. Odkupienie jest przedmiotem chrześcijańskiej wiary. Jego podstawą jest Osoba Chrystusa, który poprzez dar z Siebie zaoferował ludziom wyzwolenie z grzechu. Dzieło Odkupienia rozwija się w historii, przyjmuje postać duchowej walki, najpierw w ludzkim sercu,
a następnie w świecie. To dzieło wyrywania człowieka spod wpływu śmierci „Chrystus powstał z martwych jako pierwszy spośród tych, co umarli” (1 Kor 15,20). „I wy byliście umarłymi na skutek waszych występków i grzechów, w których żyliście niegdyś według doczesnego sposobu tego świata. [...]

A Bóg, będąc bogaty w miłosierdzie... nas, umarłych na skutek występków, razem z Chrystusem przywrócił do życia” (Ef 2,1. 4-5).

Nadzieja, która by się koncentrowała jedynie na celach związanych z tym światem, byłaby farsą godną pożałowania. Ponad trumnami ofiar ze Smoleńska został wywyższony Krzyż, ten profetyczny znak, który wprawia ludzkie życie w stan nowego napięcia pomiędzy dzisiejszą klęską a jutrzejszym zmartwychwstaniem. „Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść” (Hbr 13,14).

BOISZ SIĘ ŚMIERCI?

„Rzekł rabbi Eliezar: «Nawróćcie się kiedyś, zanim umrzecie». Zaprotestowali jego uczniowie: «Czyż zna człowiek zawczasu dzień swej śmierci?». Odrzekł: «Tym bardziej nawróćcie się dziś, abyście jutro nie pomarli. W ten sposób całe wasze życie będzie życiem w nawróceniu»” (Szabat, 153a). Nasze nowoczesne społeczeństwo dokłada wielu starań, by nie myśleć o śmierci. Nihilistyczne klimaty są luksusem, na który mogą sobie pozwolić jedynie nastolatki. Uciekamy przed śmiercią, mimo że ta wciąż nam staje przed oczami. Najlepszym na nią sposobem wydaje się nieraz jej banalizowanie. By coś zignorować, nie wystarczy udawać, że tego nie ma. Należy udowodnić sobie, że to coś bardzo dobrze poznaliśmy: stąd codzienne relacje wojenne, obrazy kataklizmów, ścielący się trup w filmach
i spektaklach, zabawa w zabijanie na ekranie komputera. Niemniej, kiedy śmierć dotknie nas z bliska, choćby nie wiem, jak wiele byśmy wiedzieli na jej temat, stajemy przed nią bezbronni.

Ale odrzucanie śmierci kończy się odrzuceniem także i życia. Pretensja, by przeżyć je na różowo, prowadzi do czarnej rozpaczy. Oczekiwanie idealnego małżeństwa i wzorowego męża jest mrzonką, a więc lepiej zadbać o rozwód. Zbyt mocno wzięte do serca życzenia życia wolnego i szczęśliwego bez przyjętej w założeniu żadnej odpowiedzialności za nie, kończą się skokiem przez okno. Dzieci mogą być ciężarem, a w żadnym wypadku nie chcemy oglądać ich cierpienia, lepiej więc pozbyć się ich zanim ujrzą światło dnia. Możemy być pewni, że jeśli próbujemy komuś oszczędzić bolesnego życia, życie niczego mu nie oszczędzi. By oszczędzić sobie przeżywania śmierci, nasze cywilizowane społeczeństwo wymyśliło sposoby uśmiercania na masową skalę. Niebawem znajdziemy się w posiadaniu patentu na zbrodnię  doskonałą, kiedy to owocem naszych najbardziej humanitarnych wysiłków będzie stworzenie w laboratorium nowego nieśmiertelnego i niezawodnego człowieka. Wówczas spokojnie będzie się można pozbyć wszystkich gatunków tego śmiertelnego i ulegającego procesom starzenia. Dlaczego tak się dzieje? Bo życiem rządzi pewien paradoks, w zgodzie z którym uciekanie przed  śmiercią wytwarza kulturę śmierci, natomiast zaakceptowanie śmierci prowadzi do kultury życia.

Nikt nie poradzi sobie z życiem, jeśli wcześniej nie poradzi sobie także ze śmiercią. Nie ma innej recepty: trzeba śmierci zajrzeć w twarz. Z tego powodu filozofowie, tacy jak Platon, Cyceron czy Monteskiusz, uważali, ze filozofia jest sztuką nauczenia się umierania, zaś św. Ignacy Loyola zalecał swym uczniom medytowanie co dzień rano na temat własnej śmierci i tego, co ma nastąpić potem. Średniowieczne poematy i rozprawy poświęcone ars moriendi (sztuce umierania), nabożeństwa o łaskę dobrej śmierci czy katolickie zwyczaje modlenia się i czuwania przy ciele umarłego pomagały żyjącym w przygotowaniu się na moment przeżycia ich własnej ostatecznej Paschy. Nie jest to, niestety, proste zadanie.

Potrafię przygotować się do egzaminu, mogę podjąć cały ciąg treningów przed zawodami sportowymi, niemniej w przygotowaniu się do śmierci nie mam żadnego osobistego doświadczenia. Może się zdarzyć, że przygotuję się do czegoś zupełnie innego i w chwili wyzwania będę jeszcze mniej kompetentny, bo wyposażony w zupełnie nieodpowiednią broń. I kiedy zmobilizuję się, by stoczyć swą definitywną walkę z mym wrogiem, okaże się, że śmierć zaskoczy mnie, przychodząc w postaci pięknej narzeczonej. Tak tłumaczyli moment umierania rabini żydowscy: jako szczególny pocałunek Boga. Mojżesz lękał się wstąpić na górę Nebo, bo wiedział, że tam miał go dopaść kres. Jakiego zaskoczenia musiał doznać ten najsłynniejszy prorok Boga, kiedy Najwyższy zwrócił się do niego i zbliżył do jego ust, by złożyć na nich miłosny pocałunek. Wówczas dusza Mojżesza wstąpiła w radość Boga. Niemal jak niedorzeczność brzmieć może oczekiwanie, że zdołamy wcześniej dowiedzieć się, jakimi będziemy w momencie próby. Zakonnica z Dialogów karmelitanek Bernanosa żaliła się: „Spędziłam więcej niż trzydzieści lat w klasztorze, w tym dwanaście jako przełożona. Rozmyślałam o śmierci przez całe me życie i teraz nie służy mi to do niczego”3. Mój przyjaciel, długoletni katechista wędrowny, po przeżytym w szpitalu poważnym kryzysie zdrowotnym, przyznał mi ze wstydem, że w tak decydującym momencie nie przychodziły mu na myśl żadne pobożne myśli. To pewnie miał na myśli amerykański kardynał Joseph Bernardin, który, walcząc z rakiem trzustki, radził innym, by modlili się dużo, póki są młodzi i w dobrej formie, bo czasem jedynie dobry nawyk uratuje człowieka  Tylko umierając, można nauczyć się umierania. W tym sensie uczenie się polega na zaakceptowaniu tego, czego nie zdołamy się nauczyć: na otwieraniu się na to, co istnieje poza nami i co może pojawić się w każdej chwili. Oczekiwać tego, co nieoczekiwane; przygotować się na to, co nieprzewidziane; być pewnym, że złodziej przyjdzie nocą, „o godzinie, której się nie domyślacie” (Mt 25,13). Nie chodzi tu o jakieś stoickie panowanie nad sobą, ale o powierzenie się w ręce Kogoś innego. Umiejętność umierania, podczas gdy się żyje, polega na otwartości na tajemnicę. W kulturze życia łatwiej przyjąć umieranie. Nie sposób go zaakceptować, gdy się jest otoczonym przez kulturę śmierci. W umieraniu przeżyjemy siebie jako dar albo odrzucenie. Przydarzy nam się sposobność do złożenia życia w prawdzie albo polegnięcia w kłamstwie. Gdy śmierć okaże się nieunikniona, „istnieje tylko jedna alternatywa: samobójstwo lub męczeństwo. Do nas należy wybór: sznur czy krzyż” .

PARALIŻ LUB WYZWOLENIE

Charles Péguy zanotował taki epizod z życia młodego św. Alojzego Gonzagi. Grając w piłkę razem z innymi klerykami, w pewnym momencie jednemu z nich strzelił do głowy całkiem oryginalny pomysł. Wstrzymał on grę i zadał pytanie zaskoczonym towarzyszom boiska, co by zrobili, gdyby nagle dotarła do nich absolutnie pewna wiadomość, że pozostało jedynie 25 minut do Sądu Ostatecznego. Odpowiedzi, jak należało się spodziewać, były przeróżne. Ktoś uciekłby się do jakiegoś pobożnego ćwiczenia, ktoś inny rzuciłby się do modlitwy, prawie wszyscy zadeklarowali chęć odnalezienia spowiednika, ktoś jeszcze pomyślał o ratunku u Matki Bożej. „A ja grałbym  dalej” – odparł Gonzaga. Tak odpowiadają święci. Zakładam się o fortunę, że wielu z nas, mnie nie wyłączając, myśl o rychłej śmierci odebrałaby ochotę na dalszy mecz. Myśl o własnej śmierci powoduje, że nie tylko piłka, ale i wszystkie narzędzia wypadają z ręki. Paraliż umysłowy. Lepiej o tym nie myśleć. Problem, jaki mamy ze świętymi, polega na tym, że nieraz z trudem daje się ich odróżnić od wariatów. Brat Albert z Krakowa w momencie agonii – tak kochał przez całe życie płatać innym figle – wyraził słabym głosem swą  ostatnią wolę. I jakże musiał w duszy się cieszyć, patrząc na zakłopotane miny swych współbraci w momencie, gdy poprosił o zapalonego papierosa. Bliska perspektywa śmierci wcale nie sparaliżowała młodego Gonzagi, ale pomogła mu robić to, co robił dotychczas, tylko z większym przekonaniem i intensywnością. Nie liczy się wielkość naszych czynów, ale prawda i miłość, z jaką je wykonujemy. Potwierdza to zdanie z żydowskiego Talmudu: „Gdy sadzisz drzewo i przynoszą ci wiadomość, że nadchodzi Mesjasz, skończ najpierw sadzenie drzewa” .

Według Kierkegaarda myśl o śmierci nakłania nas do radykalnych wyborów. W zależności od sposobów reagowania na myśl o śmierci, można wyróżnić trzy typy ludzi. Człowiek cielesny zareaguje chęcią rzucenia się w przyjemności: „jedzmy i pijmy, bo jutro będzie po nas”; człowiek intelektualny utknie w paraliżu myśli, ogarnięty uczuciem bezradności, bez drogi wyjścia; człowiekowi zaś realnemu perspektywa śmierci pomaga dostrzec wartość życia i wskazuje jego cel. Wszystko, co przeżywa, będzie dlań miało głębię i smak wieczności. Będzie on grał w piłkę tak, jakby rozgrywał mecz z aniołami; będzie sadził drzewa tak, jakby wkopywał się w księgi modlitwy i będzie przyjmował klientów w biurze tak, jakby to sam Chrystus przyszedł załatwić u niego sprawę.

Wszyscy wiemy, że umrzemy. Mamy tylko kłopot z tym, żeby w to uwierzyć. Niech czytelnik spróbuje, dla przykładu, w jakiejś agencji ubezpieczeniowej albo w poczekalni do lekarza przekonać innych do tego, że „w jakiś sposób wszyscy kopniemy w kalendarz”. Prawdopodobnie  zostanie uznany za bardziej chorego, niż jest. Dlaczego? Wygłosił tylko bezdyskusyjną prawdę. Nasze naburmuszone, smutne miny świadczą tylko o tym, że poruszamy się pomiędzy życiem a śmiercią i nie bardzo sobie z tym radzimy. A przecież o powodzeniu jednego decyduje odważne zaaprobowanie drugiego. Lęk przed śmiercią czyni z nas tchórzy życia. Choć, z drugiej strony, tylko zombie są całkowicie pozbawieni strachu przed śmiercią .

Z filozoficznego punktu widzenia do sprawy można podejść następująco. Z życiem nie mamy większego kłopotu, bowiem doświadczamy go osobiście, odgrywając w nim główną rolę. Natomiast śmierci możemy doświadczyć tylko, gdy umierają inni. W dodatku nie doświadczamy ich śmierci, tylko bycia przez nich opuszczonymi, tego, że ich ciało nie reaguje. Można też przyjąć,
że nawet moja własna śmierć nie będzie moim doświadczeniem. Ona zdarzy się dla innych. Nie zaistnieje jako fakt w moim ziemskim świecie, ten bowiem dla mnie przestanie istnieć. Epikur wyrażał to w ten sposób: „Póki żyjemy, śmierć nie istnieje. A kiedy nadchodzi, nas już nie ma. Toteż śmierć nie istnieje ani dla żyjących, ani dla umarłych”7. Pogląd tyle sprytny, co znieczulający. Pomaga nam spojrzeć optymistycznie na najbliższą przyszłość. Na szczęście, jutro pewnie nie umrzemy. Ale kto może mnie zapewnić, że nie zdarzy się to dzisiaj? Śmierć jest w stanie zaskoczyć nas na wiele sposobów: wypadek drogowy, zamach w metrze, cios nożem w przejściu podziemnym, upadek cegły, skórka od banana, befsztyk z wściekłej krowy, świńska grypa...

Z teologicznego punktu widzenia sprawa przedstawia się w nieco odmienny sposób: życie jest dla nas ciągiem stałych narodzin i umierania. Wystarczy przyjrzeć się staruszce o siwych włosach: kto by przypuszczał, że była to niegdyś dziewczyna o blond lokach, o którą rywalizowali między sobą chłopcy? A ten pan z brzuszkiem i wąsami? Dałbyś wiarę, że kiedyś był on kilkumilimetrowym mieszkańcem kobiecego łona? Wzrastanie oznacza bycie tym, kim się wcześniej nie było i nie bycie już więcej tym, kim się było. Przeszliśmy w życiu już przez wiele śmierci i narodzin. Pamiętam, jak byłem dawniej małym, uroczym dzieckiem. Dziś pozostała mi jedynie w pamięci żałoba po tamtym chłopcu. W momencie, kiedy stałem się księdzem, umarł bezpowrotnie mój projekt bycia mężem i ojcem. Piosenki, za którymi kiedyś szalałem, dziś wprawiają mnie w stan rozdrażnienia. By wzrastać i dojrzewać, trzeba zgodzić się na to umieranie. Ponadto każde spotkanie z drugą osobą, jeśli ma być przeżyte autentycznie, musi przypominać „triduum paschalne”: życie, śmierć i zmartwychwstanie. 

Powiadają, że w jednym klasztorze żył mnich, który miał wspaniałą metodę wyprowadzania innych z religijnego pesymizmu. Gdy widział kogoś zbytnio umartwionego, podchodził doń i wołał: „Koniec postu, dzisiaj mamy Wielkanoc!”. Gdy tamten ze zdziwienia jeszcze nie wybełkotał ani słowa, rezolutny zakonnik dodawał: „Tak, dzisiaj jest Wielkanoc, bo czuję radość w sobie, że mogę cię widzieć”. Lecz radość spotkania z drugim wymaga ode mnie, abym umarł dla samego siebie, dla moich planów i uprzedzeń, dla wygody i rutyny. Święty Benedykt z tego rodzaju śmierci uczynił regułę konieczną, by być dyspozycyjnym wobec innych: „Każdy gość, który zapuka do klasztoru, winien być przyjęty jak sam Chrystus”8. Kiedy do eremów ojców pustyni zbliżali się pielgrzymi, ci przerywali posty i modlitwy, podejmując przybysza i jedząc z nim. Tolkien, kiedy pisał Władcę pierścieni, przerywał tekst nawet w pół zdania za każdym razem, gdy potrzebowała go jego ciężko chora żona Edith. Gotowość na przeżycie śmierci w swych własnych planach i upodobaniach to trudny rodzaj umierania, bez którego jednakże każda spadająca na nas nieoczekiwanie okoliczność zabija nas. Potrzebujemy nauczyć się przeżywać w pełni każdą chwilę, aby żyć dobrze. 

Przyszłość jest nie do przewidzenia. Jedyną rzeczą, której możemy się na pewno spodziewać, jest śmierć. Niemniej trudno, żeby coś takiego miało nas utrzymywać w świetnej formie. Stąd potrzeba modlitwy. Łacińskie określenie modlenia się precor leży blisko innego łacińskiego słowa praecarius, co oznacza kruchy, niepewny. Jeśli nasze życie jest do tego stopnia kruche i nietrwałe, oznacza to, że nigdy nie będziemy w stanie zaakceptować go bez modlitwy. Na długo zapamiętam duży krucyfiks umieszczony pomiędzy trumnami tragicznie zmarłej pary prezydenckiej i tamten biały krzyż z placu Piłsudskiego, który łączył w jedną wspólnotę wszystkie fotografie ofiar katastrofy ze Smoleńska. „Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne (J 3,14-15). Talmud powiada, że Bóg, zanim kogoś zrani, to już zawczasu przygotuje opatrunki. Przygotował antybiotyk przeciw śmierci w Ukrzyżowanym. Bez tej perspektywy utoniemy w jałowych debatach toczonych przez sparaliżowane umysły, miotając się pomiędzy chłodnym cynizmem a głupkowatym optymizmem. 

ks. Robert Skrzypczak/kwartalnik "FRONDA" (lato 2010 rok)