Joris-Karl Huysmans „Oblat” - fragment powieści.

Do kupienia na www.globalizacja.org

 

 

OBLAT - w przekładzie Marcina Masnego.

Ut quid, Deus, repulisti in finem? Iratus est furor tuus, super oves pascuae tuae? Memor esto congregationis tuae...

Czemużeś, Boże, odegnał na zawsze? Rozgniewała się zapalczywość twoja na owce pastwiska twego? Wspomnij na zgromadzenie twoje...

Psalm 74 (73).

 

 

I

 

Już półtora roku Durtal mieszkał w Dolinie Świętych. Znużony życiem w Chartres, gdzie był tymczasowo osiadł, znękany niesfornymi tęsknotami za klasztorem wyjechał wreszcie do opactwa Solesmes.

Przełożonemu konwentu polecił go był ksiądz Plomb, jeden z wikarych szartrejskiej katedry, który z dawnych lat znał Najprzewielebniejszego. Ten przyjął go uprzejmie. Durtal raz po raz pozostawał w tym klasztorze ponad dwa tygodnie powracając z coraz większym oporem, z narastającą niepewnością. Cieszył się spotykając po przerwie starych przyjaciół – księdza Gévresin i panią Bavoil, z westchnieniem ulgi wkraczał do swego mieszkania, a potem ponownie działo się to samo. Pomału ogarniało go wspomnienie klasztornego bytowania tak odmiennego od tego, co niegdyś przeżywał był u trapistów.

To nie była żelazna dyscyplina reguły cystersów-trapistów – ustawiczne milczenie, posty ścisłe, nieustanny zakaz pokarmów mięsnych, sen w ubraniu w dormitorium, pobudka o drugiej, w środku nocy, praca ręczna lub uprawa ziemi. Benedyktyni mogli się odzywać, w niektóre dni spożywali tłuste potrawy, rozbierali się do snu każdy w swej celi, wstawali o czwartej, oddawali się pracom umysłowym, trudzili się znacznie więcej w bibliotekach niż przy ladach z towarami albo na polach.

Reguła Św. Benedykta, tak nieprzejednana u białych mnichów, u czarnych mnichów łagodniała zwinnie dopasowując się do rozbieżnych potrzeb dwóch zakonów, których cel w rzeczy samej był jeden i ten sam.

Trapiści szczególniej oddawali się dziełom umartwienia i pokuty, a benedyktyni właściwi – oficjum chwalenia Boga. Toteż pierwsi poddani świętemu Bernardowi zaostrzyli Regułę we wszystkim, co w niej surowe i ciężkie. Tamci zaś łagodząc ją przyjęli rozporządzenia tak wyrozumiałe i dobrotliwe, na jakie tylko pozwala.

Goście, także ci, co przybyli na rekolekcje, nie mogli nie odczuć tych różnic. Tyleż milkliwa i oschła była gościnność trapistów, gdy po raz pierwszy Durtal do nich był zawitał – a minęło już dziesięć lat – aby się nawrócić, ile rozmowni byli i uprzejmi benedyktyni w Solesmes, dokąd udał się, aby wybadać swoje powołanie.

U benedyktynów korzystał z dziecięcej prostoty ich obserwancji, z nieskrępowanej niemal swobody, kiedy ma wstać, kiedy może się przechadzać, kiedy ma słuchać oficjów. Jadał z zakonnikami, a nie – jak u cystersów – w osobnej sali. Dopuszczano go już nie na próg wspólnoty, na obrzeża klasztoru, ale do wnętrza, do życia z ojcami, do pogawędek, do pracy wespół z nimi. Powinności gospodarzy, tak dobitnie zalecone przez patriarchę Benedykta, u czarnych ojców wykonywane były co do joty.

Gdy był z powrotem w Chartres, coraz bardziej pociągała go ta ojcowska opiekuńczość. Z upływem czasu, oddalając się, wizja Solesmes nabierała niezmąconego blasku, idealnej klarowności.

Tylko Solesmes! – wołał – Tam jest jedyna dla mnie droga monastyczna!

Wypadało jednakże pamiętać, że za każdym razem, kiedy opuszczał opactwo siedząc w powozie odstawiającym go na stację Sablé, odzyskiwał oddech jak człowiek uwolniony od nieznośnego brzemienia, a zaraz po zajęciu miejsca w pociągu powiadał sobie: – Nareszcie, mój Boże! Jestem wolny!

Bo jednak wciąż odczuwał żal za kłopotliwym przebywaniem w gościach, za dyscypliną godzin kanonicznych, bez nieprzewidzianych rozrywek i spodziewanych drobnych przykrości.

Z trudem udawała mu się analiza tych swawolących wrażeń, kapryśnych uczuć. – Tak, zapewne – upewniał się – jest tylko jedno Solesmes we Francji. Jak nigdzie indziej jaśnieje tam sztuka religijna. Śpiew dojrzał tam w pełni, oficja odprawiają się z niezrównanym przepychem. Nigdzie też nie znajdę opata o klasie dom Delatte’a, ani badaczy starych partytur, mężów przemyślnych i uczonych jak dom Mocqueraeau i dom Cagin, nigdzie też nie znajdę mnichów tak skorych do usług. Owszem, ale…

Ale co? I wtedy w odpowiedzi cała jego istota cofała się. Był to rodzaj instynktownej odrazy do tego klasztoru, którego wspaniale oświetlona fasada prawem kontrastu pogłębia czerń przyćmionych zabudowań służebnych. Stąpał ostrożnie niczym kot skradający się po nieznajomym domu, gotów czmychnąć przy lada zagrożeniu.

A to i tak nic nie znaczy – konkludował. – Nie mam nawet cienia dowodu, że wnętrze klasztoru ma inny styl duchowy niż fasada. Dziwne rzeczy się we mnie dzieją. Rozważmy więc, co mi się właściwie nie podoba.

I odpowiadał sobie: – Wszystko i nic. Pewne zarysy jednak odcinały się w świetle, rzucały się w oczy na tle przepychu opactwa. Najsampierw jego ogrom, ten hufiec profesów i nowicjuszy odbierał mu wdzięczną poufałość przeżywaną w mniej przytłaczającym odosobnieniu, na przykład u trapistów w Notre-Dame de l’Atre. Solesmes ze swymi wybujałymi budowlami i rzeszą zakonników wewnątrz nieuchronnie nabiera kompleksji koszarowej. Idzie się na oficja niby w defiladzie z opatem jako generałem w otoczeniu sztabu generalnego czyli kapituły, a reszta – to pospolita piechota. Nie da się odczuwać swobody ani pewności, co będzie choćby jutro, przynależąc do tego zakonnego garnizonu, który ma w sobie jakiś nieokreślony niepokój, tajemniczo napawa lękiem, każe wiecznie mieć się na baczności. Pewnego ranka, kiedy przestaniesz się podobać, mogą się wyekspediować jak zwykły pakunek gdzieś daleko, do innego klasztoru.

Któż wreszcie wypowie smętek owych rekreacji, owych dozorowanych, nieuniknienie markotnych konwersacji, kto wysłowi podrażnienie wywołane dłuższym niedoborem samotności tak rozkosznej u trapistów, a nieosiągalnej w Solesmes, gdzie nie ma ani stawów, ani lasów, a ogród jest płaski i ogołocony, bez jednej krzywizny, bez ustroni w głębi alei, gdzie można się skupić bez świadków?

Wyśmienicie – ciągnął – ale teraz muszę uczciwie przyznać, że, jeśli pominę kwestię umiejscowienia, które poza mną wszyscy uwielbiają, pozostałe moje dąsy nie mają sensu. Jak inaczej ucieleśnić Solesmes w jego całości, świetność jego oficjów i wspaniałość jego śpiewów, bez tej zwartej masy mnichów? Jak bez użycia żelaznej pięści poprowadzić armię stu niemal mężów, najrozmaitszych charakterów, które szorują jeden o drugi i iskrzą? Nie da się zatem uniknąć dyscypliny równie rygorystycznej, a nawet ściślejszej niż w obozie wojskowym. Trzeba też pospieszyć z pomocą innym konwentom kongregacji, uboższym w poddanych, posyłając im tych, których im brakuje, a to mistrza ceremonii, a to pierwszego kantora, a to infirmarza, słowem specjalistę, którego im trzeba. Jeśli mieszkańcy Solesmes boją się takiego wygnania, to dowodnie znaczy, że w opactwie czują się swojsko. Czy nie jest to najdobitniejszy wyraz uznania? Przenosiny takie zresztą najczęściej są nie tyle niełaską, ile użyczeniem w interesie zakonu. O tym absmaku do życia w nieustannie zabieganym tłumie rozmawiałem bardzo szczerze z pewnym ojcem, a on roztropnie mi powiedział: Gdzież by była zasługa, gdyby nie cierpieć obtaczania i obijania niczym kamyki na plaży ludnego klasztoru. Jasne, jasne, nie przeczę, ale i tak wolę co innego...

Durtal zastanawiał się i zaczynał sięgał po mocniejsze argumenty, po oczywistsze racje, aby sobie uzasadnić własne doznania.

Gdyby tak ojciec opat pozwolił mi – myślał sobie – w spokoju klecić książki i zgodził się na to, że nie będzie się nigdy mieszał do spraw literatury – a ma przecież umysł tak szeroki, że podobnej dyspensy udzieliłby na pewno – to by się na nic nie zdało, bo w tym opactwie nie dałbym rady napisać ani jednej książki. Nieraz próbowałem tego dzieła. Poranki i popołudnia rozdarte oficjami uniemożliwiają jakąkolwiek pracę artystyczną. To życie posiekane na małe plasterki może wyśmienicie się nadawać do zbierania materiałów i kompletowania notatek, ale nie do komponowania stronic.

I cofnął się do politowania godnych chwil, gdy – uchyliwszy się od wspólnej godziny brewiarzowej – chciał się wprząc w pracę nad którymś rozdziałem i wtedy ogarniało go odrętwienie na myśl, że, ledwie się wciągnie, zaraz przyjdzie mu opuścić celę i wracać do kaplicy na kolejne oficjum. Konkluzja opiewała, co następuje: klasztor jest dobry, żeby się przygotować do dzieła, ale wykonywać je należy poza murami! No i co właściwie znaczy oblatura? Nigdy nie zdołał wydobyć jasnej odpowiedzi. To zależy od dobrej woli ojca opata, a więc też może wyglądać różnie w różnych klasztorach. Ależ to niepoważne! Oblatura benedyktyńska istniała już w VIII wieku. Rządzą nią prastare rozporządzenia. Gdzież one? Wygląda na to, że nikt nie wie.

Dobra wola jakiegoś opata! Pozwolić się skrępować i zdać się na kogoś, kogo zna się w sumie tylko ze słyszenia? Czy jest on w danym klasztorze stary i ograniczony, czy też młody, władczy i chwiejny, to jest los gorszy niż mniszy! Bo mnicha chronią przynajmniej precyzyjne zarządzenia, których przełożony nie może pogwałcić. Co za niejasna sytuacja, ni pies ni wydra, taki oblat w klauzurze! Gdzieś pośrodku między ojcami i konwersami miałby wszelkie szanse, by jedni i drudzy krzywo na niego patrzyli. Toteż nie do pozazdroszczenia jest oblatura w habicie!

Aha, i w dodatku wciąż ciążyć będzie ta duszna, rozrzedzona atmosfera klasztorna. Nie, stanowczo to nie dla mnie. Ileż razy powtarzał sobie to zdanie! I wracał mimo to do Solesmes, bo w Chartres natychmiast ogarniała go znów tęsknota za liturgicznym rytmem dni i godzin wiodącym duszę do Boga, strzegącym tych, co nie oddają się pracy, przed zbytnim oddaleniem od szlaku.

Wieczorem w Chartres nachodziło go odczucie, że nie modlił się, że zmarnował czas. Pamięć natrętnie ciskała strzępami śpiewy, podtrzymywała pragnienie słuchania jeszcze i jeszcze, wraz ze wspomnieniem przepysznych oficjów wzmagała żal za ich utratą.

Nigdy nie pojął do końca potrzeby wspólnej modlitwy, modlitwy liturgicznej, tej modlitwy, której moment Kościół wyznaczył i utwierdził tekst. Tłumaczył sobie, że w psalmach jest wszystko – radości i strapienia, uniesienia i niepokoje. Że ich wersety pasują do każdego stanu ducha, zaspokajają wszelkie potrzeby. Zdawał sobie sprawę z potęgi tych błagań, które działają same z siebie mocą skrytego w nich boskiego natchnienia, bo to Boży Syn je ułożył, aby Ojcu ofiarowali je wierni pod starozakonną figurą. Teraz pozbawiony tego, całym jestestwem czuł niedostatek, nieukojony brak otuchy, przygniatające znużenie.

To fakt – mówił swemu spowiednikowi księdzu Gévresin – to fakt, że prześladują mnie stare widma. Wszczepiłem sobie smakowity jad liturgii, wsączyłem w krew duszy i nie wydalam go nic a nic. Jestem morfinistą Bożego oficjum. To obłęd, co księdzu opowiadam, ale tak właśnie jest!

A co o tej zmienności sądzi opat Solesmes? – spytał stary kapłan.

Dom Delatte ma roześmiane oczy, ale dolną wargę wydyma z lekką pogardą, kiedy słucha opowieści o moich wahaniach. Może sądzi, że jest w moim przypadku jakaś pokusa, jak sam długo myślałem.

Ja też – odparł ksiądz Gévresin.

Ale już tak ksiądz nie myśli! Niech sobie wielebny przypomni, jakeśmy błagali Matkę Boską z Podziemi, aby doznać oświecenia. Za każdym powrotem do Solesmes wrażenie było to samo i nie to samo. Wlewała się w nie irracjonalna awersja, jakiś wstręt. To na pewno nie była oznaka powołania ani zachęta...

Po chwili milczenia Durtal ciągnął:

Jest straszny argument atletów Pana Boga: rozum – powiadają – poświadcza ci, że życie monastyczne przewyższa wszelką inną egzystencję, więc nie warto więcej dociekać. Tyle starczy. Masz przeto obrać tę drogę i okazać dosyć woli, aby przetrzymać na niej rozczarowania i konieczne ofiary. Ta teoria oczywiście wynosi się ponad pospolitość. Zakłada wyjątkową wielkoduszność, wyzucie się zupełnie z własnej osoby, wiary, która sprosta każdej próbie, stałości charakteru i rzadkiej wytrwałości. Ależ to jest, jakby się rzucić w głęboką wodę dla miłości Boga i kazać Mu się wyłowić! To jakby postawić wóz przed koniem. To jakby Pana naszego przenieść na tyły, zamiast na czoło. To jest zaprzeczanie powołaniu od Boga, Jego dotknięciu, Jego powabowi i przyciąganiu. To tak, jakby dać posłuch wołaniu, zanim ono zabrzmi z ust Chrystusa, któremu narzuca się własne widzimisię! Nie zamierzam się w to pakować. Nie tak mnie prowadziła moja Matka Najświętsza.

Zupełnie słusznie nie chce pan kusić Zbawiciela – rzekł ksiądz. – Przenieśmy jednak pytanie, jeśli pan pozwoli, na inny teren. Nic pana nie obliguje do przywdziania oblackiego habitu i do uwięzienia się w klasztorze. Może pan mieszkać za murem i słuchać oficjów. Już to panu powiedziałem, że to jest jedyne odpowiednie dla pana rozwiązanie. Już pan się nie łapie na błyskotki. Za bardzo nabrał pan nawyku obserwacji, żeby posłużyło panu nieustanne przebywanie z zakonnikami. Za szybko by pan dostrzegł ich ukryte paskudztwa. Żyj pan obok nich, ale nie u nich. Opinia ludzka o mnichach kolebie się od jednej skrajności do skrajności, a obydwie skrajności są równie pomylone. Jedni sobie ich wyobrażają, jak na tej barwnej grawiurze, co ją pan zna. Pyzaci i brzuchaci w jednej dłoni dzierżą pasztet, a drugą ręką tulą do serca flaszę w wiklinie. Nic równie mylnego, równie głupiego. Inni natomiast przedstawiają sobie mnichów anielskich, szybujących ponad światem, a to nie jest mniej mylne, ani też mniej niedorzeczne. Prawda jest taka, że to są ludzie, więcej warci niż większość świeckich, ale jednak tylko ludzie poddani zatem wszystkim słabościom, bo bynajmniej nie są świętymi i, do kroćset... Dość. Wracam do wątku. Roztropność zasadza się na wyborze pośredniego stanu w charakterze oblata poza klasztorem, w jego okolicy, w Solesmes.

Nie w Solesmes. Nie ma tam do wynajęcia ani jednego zdatnego do zamieszkania domu. Ksiądz Plomb, który tam był, wie o tym. Zresztą Solesmes – to dziura. Życie tam bez klasztoru byłoby potworne, bo nie ma tam nawet promenad, po których można się latem włóczyć w cieniu. Dodajmy, że najbliższe miasto, Sablé, jest mieściną najgorszego sortu. A te pociągi wlokące się stamtąd do Le Mans i Paryża! Nie ma nic pomiędzy. Albo opactwo, albo nic.

Zamieszkaj pan przy jakimś innym klasztorze, w okolicy przyjaźniejszej i dostępniejszej, na przykład w Burgundii, w Dolinie Świętych, o której mówił panu ksiądz Plomb.

Do licha, temu się trzeba przyjrzeć.

I kiedyś udało się przyjrzeć. Pewien ojciec z tego opactwa przejazdem w Chartres zaszedł do księdza Plomb, który niezwłocznie umówił go z Durtalem.

Byli stworzeni, żeby się dogadać.

Dom Felletin miał ponad sześćdziesiąt pięć lat, lecz jakim sprężystym i młodym był mnichem! Wysoki, krzepki, cera jak krew z mlekiem, policzki rumiane jak skórka moreli, pąsowe kropki. Czubek wydatnego nosa poruszał się, gdy twarz się rozweselała. Z jasnobłękitnymi oczyma i mięsistymi wargami zakonnik ten rozlewał wokół siebie spokojną pobożność, radość duszy pełnej zdrowia, przyjemną woń wyrzeczenia własnego ja. Pełen entuzjazmu dla swego zakonu, zapalony do liturgii i mistyki, marzył o grupach oblatów tworzących wspólnotę otaczającą jego wspólnotę. Wyskakiwał – by tak rzec – ponad Durtala i wszystkie sprawy znajdowały rozwiązanie, jakby za sprawą jego czarów. Był akurat do taniego wynajęcia domek ze starym ogrodem koło klasztoru. Ojciec zachwalał swojskość klasztoru, staranność jego oficjów. – Oczywiście – powiadał – nie znajdzie pan u nas wyrafinowanej sztuki Solesmes. Nie mamy ojca Mocquereau, żeby nam dyrygował chórem. Ale msze i tak są dobrze zaśpiewane, a ceremonie – przekona się pan – wspaniałe. Ponadto o parę kroków od Doliny Świętych ma pan miasto pełne dzieł średniowiecza i starych kościołów, miasto – co wcale nie szkodzi – tętniące życiem i zaopatrzone we wszelkie nowoczesne udogodnienia, mianowicie Dijon.

Durtal podbity szczerością tego ojca oddalił się na dwa tygodnie do jego klasztoru i za radą samego opata wynajął dom z ogrodem nieopodal.

Przebywanie tam zaiste było niezmiernie miłe. Opactwo było kameralne, swojskie, pozbawione tłumności i panicznego mrowienia, która tak mu przeszkadzało w Solesmes. Dolina Świętych po trosze skłaniała się ku drugiej skrajności, ku nadmiernej swobodzie pozostawianej każdemu, ale trudno, żeby skarżył się na to Durtal, który z tego korzystał. Najprzewielebniejszy Antym Bernard, opat, był niemal osiemdziesięcioletnim starcem, słynął ze świętości, a mimo ustawicznych przeciwności jego życzliwość była stale skupiona, a wesołość wciąż świeża. Przyjął Durtala z otwartymi ramionami, oświadczył mu na koniec miesiąca, że w klasztorze ma się czuć u siebie. Aby dobitnie podkreślić, że zapewnienie nie jest czcze, wręczył mu klucz od klauzury. Co prawda niezależnie nawet od przyjaźni, która połączyła go wnet z paroma mieszkańcami tego odosobnienia, Durtal mógł się chlubić wyjątkowym usytuowaniem wprzódy postulanta, a potem oblata-nowicjusza. Dzięki niemu mógł w pełni wejść do wnętrza zakonu, którego miałby stać się częścią po ukończeniu probacji.

Faktycznie niemal natychmiast padło trudne pytanie o oblaturę. Chociaż opat nie rozprawił się z kwestią w sposób jednoznaczny, przynajmniej przeciął ją za pomocą zdroworozsądkowej decyzji.

Proszę zaczynać nowicjat – rzekł do Durtala – potem się zastanowimy. Będzie trwał rok i dzień, jak u mnichów. Odbędzie pan przez ten rok kurs liturgii Dom Felletina i przykładać się pan będzie do oficjum. Tymczasem znajdziemy nauki i teksty, które pan będzie studiował z mistrzem nowicjatu.

Durtal zgodził się na tę kombinację i wszystkie święta służyły za pretekst, aby zapraszać go na obiady w klasztorze.

Praca, godziny kanoniczne, pogawędki, szperanie w bibliotece klasztornej z jej prawie trzydziestoma tysiącami woluminów dostatecznie go zajmowało, by się nie nudzić. W dni zresztą, kiedy ten tryb życia wydawał mu się za trudny, wsiadał w pociąg do Dijon. Kiedy indziej znajdował upodobanie w rozmyślaniach w ogrodzie, którego część mimo zaklęć ogrodnika pozostawała ugorem. Był to łan rozbuchanych ziół, dzikich kwiatów przybyłych nie wiedzieć, skąd. Durtal znajdował rozrywkę w tej skłębionych roślinności ograniczając się do wyrywania pokrzyw i jeżyn, nieprzyjaznego zielska, żądnego zagłuszenia innych pędów. Wiosną myślał o oczyszczeniu spłachetka ziemi z tych intruzów, aby tam zrobić miejsce na liturgiczny ogródek i zagródkę ziół leczniczych wzorem Walafryda Strabona i pólka, które ten nasz poprzednik obsadził w posiadłościach swego klasztoru.

W samotni Durtala jedynym niedostatkiem była służba. Jego gospodyni matka Vergognat, włościanka z wioski, była poniżej wszelkiej krytyki. Niezdarna pijaczka paskudziła do reszty żywność niechlujstwem przy gotowaniu. Nie miała pojęcia o umiarkowaniu, pichciła tak, że zęby grzęzły w galarecie albo łamały się gryząc drewno. Durtal skorzystał właśnie z tego – nie mając zresztą innego wyjścia – ofiarując Panu w zadośćuczynieniu za dawne grzechy pokutną nędzę tych posiłków, gdy telegraficznie powiadomiono go o zgonie księdza Gévresin. Jak oszalały popędził na ekspres do Paryża, tam przesiadł się do Chartres i po raz ostatni ujrzał na łożu śmierci człowieka, którego być może najbardziej kochał. W Chartres spędził kilka dni i zaoferował służącej zmarłego, pani Bavoil przeprowadzkę do Burgundii w charakterze bony i towarzyszki dowiedziawszy się, że, zacnej gospodyni nieboszczyka nie może przyjąć jeden ze wspólnych przyjaciół, ksiądz Plomb, który do zarządzania domem zawezwał przed pół rokiem swoją ciotkę.

Wyjechał z Chartres nie dostawszy jasnej odpowiedzi, bo dzielna gosposia nie umiała się zdecydować. Po kilku tygodniach od powrotu do Burgundii otrzymał list, w którym zapowiadała przyjazd.

Udał się po nią na dworzec w Dijon czekając na dziwowisko, pani Bavoil bowiem pozbawiona była jakichkolwiek przesądów w kwestii toalety i nie zdawała sobie sprawy z osobliwości swego rynsztunku. Zdumiał się, dostrzegłszy ją w drzwiach wagonu, w bajecznym czepku na głowie ozdobionym czarną wstążką, z popielatą parasolką uniesioną w dłoni. Następnie zeszła po stopniach taszcząc ze sobą torbę z wyszywanej tkaniny, a między jej uszami wystawał wylot odkorkowanej litrowej butelki. Przy wózku bagażowi śmiali się w głos wyładowując cudaczny kufer mający w sobie coś z bufetu i coś z sarkofagu, coś długaśnego i wielgaśnego z tajemnej włochatej materii. Po bliższym zbadaniu dało się stwierdzić, że z drewnianych, sponiewieranych listew wieka sterczały szerokie grządki świńskiego włosia.

Co tam jest w środku? – zawołał struchlały.

Ależ to moja bielizna i moje szmatki – odparła ze spokojem.

Z pewnym zawstydzeniem powierzył ten pocieszny zabytek pracownikom dworca, a tymczasem ona energicznie prychnęła, wygrzebała z kieszeni złożoną we czworo chustkę wielkości obrusa z bistrowymi prążkami na nankinowym tle i otrzepała z kurzu cynowany krucyfiks kołyszący się na łańcuchu na jej gorsie.

Chce pani coś zjeść albo wypić? Mamy czas – zaproponował Durtal.

Żartuje pan! – zareplikowała i wyciągnęła z sarkofagu pajdę chleba oraz litrową flaszkę wody, do połowy pustą. – Jadłam i piłam po drodze, oto dowód.

I spokojnie wylała sobie resztę wody na ręce potrząsając nimi zaraz nad peronem, aby je osuszyć.

Teraz należę do pana, nasz przyjacielu – rzekła. Durtal był tego niemal pewny, choć tkwił w nim leciutki niepokój. Przybycie do Doliny Świętych było hałaśliwe. Wieśniacy spoglądali zdumieni stojąc w swoich drzwiach. Chuda i czarna kobiecinka gestykulowała i przystawała, żeby przytulać dzieci, pytać o imiona i wiek, żegnać znakiem krzyża kciukiem na czole.