Portal Fronda.pl: Z doniesień „Naszego Dziennika” wynika, że w polskiej armii prowadzona jest cicha mobilizacja. Szkolenia rezerwistów, uzupełnianie rejestrów mobilizacyjnych prywatnych pojazdów, łatanie podstawowych braków sprzętowych... Na ćwiczenia ma być powołanych 11 tys. rezerwistów w przyszłym roku i aż 18 tys. w roku 2016. Jak Pan ocenia takie działania?

Gen. Roman Polko: Mam przeświadczenie, graniczące niemal z pewnością, że lokalne struktury, ogniwa chcą coś po prostu zrobić, wykazać się aktywnością, przydatnością... Chcą udowodnić, że sytuacja za naszą wschodnią granicą nie pozostaje bez odzewu. Ta aktywność jest niby mobilizująca, ale kompletnie pozbawiona sensu i logiki.

Dlaczego?

Powoływanie rezerwistów, uzupełnianie zapasów, składów, etc. ma sens, ale tylko wtedy, jeśli jest to wplecione w jakikolwiek system. Niestety, w Polsce wciąż nie wypracowaliśmy systemu szkolenia rezerw. Łatwo było znieść zasadniczą służbę, ale tak naprawdę w to miejsce nie stworzono żadnej formy, która pozwoliłaby na systematyczne i systemowe szkolenie rezerw, zagospodarowanie kapitału, jaki jest w ludziach, którzy zawodowo nie chcą związać się z armią, ale już na przykład chętnie wzięliby udział w doraźnych ćwiczeniach czy zaangażowali się w gwardię narodową. Takiego systemu nie ma, bo Narodowe Siły Rezerwy to żadna rezerwa, tylko „przejściówka” w drodze do zawodowej służby dla ludzi, którym nie powiodło się w życiu.

Z najnowszych badań CBOS wynika, że znaczna część Polaków chce przywrócenia powszechnego poboru. Zmalała też akceptacja społeczeństwa dla armii zawodowej. Jednak minister Tomasz Siemoniak w ogóle nie bierze pod uwagę możliwości powrotu do powszechnego poboru...

Interpretuję te wyniki badań nieco inaczej. Przede wszystkim, armia potrzebuje kontaktu ze społeczeństwem. Wiadomo, że środowisko żołnierzy zawodowych to dość hermetyczne grono. Czymś naturalnym na świecie (w Polsce też tak powinno być) jest tworzenie form służby w jednostkach takich, jak gwardia narodowa, jednostkach rezerwowych... W Polsce czegoś takiego do tej pory nie stworzono. Nie ma żadnej możliwości zagospodarowania umiejętności i zdolności ludzi, którzy są świetnymi informatykami, językoznawcami, operatorami skomplikowanych urządzeń technicznych, na których w armii byłoby duże zapotrzebowanie, którzy mogliby się realizować, jednak w formacjach rezerwowych, a nie typowo zawodowych. To jest problem. Wyniki tych badań to taki głos, wołający o przybliżenie armii ludziom. To głos wszystkich strzelców, harcerzy, członków różnych organizacji, którzy chcieliby się tak realizować. Spotykałem też biznesmenów, którzy nawet zaangażowaliby w to własny kapitał, ale nie mają takiej możliwości... Jeśli czytamy, że odbywa się teraz ściąganie ludzi do koszar, to trzeba zapytać po co, skoro tam na nich nic nie czeka, nie ma sprzętu... Idą tam i wracają z poczuciem zmarnowanego czasu, chętnie braliby udział w ćwiczeniach rezerwy, które mają jakikolwiek sens. Zamiast tego jest tylko bicie, picie i marnowanie czasu...

Czy taka cicha mobilizacja w ogóle przyniesie jakieś pozytywne efekty w razie sytuacji zagrożenia dla Polski? Czy takie działania ad hoc, wzywanie na ćwiczenia, wpisywanie prywatnych pojazdów w rejestry sprawdzi się w przypadku konfliktu?

Tak naprawdę, taka cicha mobilizacja przynosi więcej szkody, niż pożytku. Lokalni urzędnicy pod presją z góry, by coś robić, rzeczywiście coś robią, ale ogranicza się do robienia zamieszania. Dochodzą do mnie takie sygnały niepokoju. Ludziom dezorganizuje się normalne życie, funkcjonowanie, wprowadza się w ich w stan niepewności, bo oni podając te dane, nie wiedzą czy będą powołani, czy nie, bo tak naprawdę nikt nic nie wie, nawet ci, którzy ich ściągają. To jest właśnie ten brak systemu. Ta mobilizacja nie ma najmniejszego sensu, bo z takiego działania wychodzi jedynie dezorganizacja. Takie pospolite ruszenie nie ma nic wspólnego nawet z baśniami o zamierzchłych czasach, bo tam był chociaż jakiś system, a tu nie wiadomo co jest. Triumf biurokracji nad zdrowym rozsądkiem...

Rozm. MaR