Trzy miesiące temu w Teatrze Na Woli odbyło się zamknięte spotkanie promocyjne książki, a raczej paszkwilu – „Złote żniwa”. Policja przed budynkiem, ochrona przy wejściu. Czyżby profesor Gross bał się, że polska tłuszcza zaatakuje go i ograbi – pomyślałem? Przecież uparcie powtarza swoją ulubioną tezę, którą można streścić słowami – mordowanie i grabienie Żydów przez polskich “rzymskich-katolików” było powszechnie akceptowaną normą społeczną.


Nawet nie warto z tym dyskutować. Manipulacje Grossa opisali już historycy w książce „Cena strachu”. Jednak na krzywdzące uogólnienia, zwłaszcza stawiane na Woli, gdzie tak wielu ludzi zaangażowało się w ratowanie Żydów, nie sposób nie zareagować.


Ci, którzy chcieli to uczynić na spotkaniu w teatrze, nie mieli łatwego zadania. Po dwugodzinnych, dość jednostronnych, akademickich dyskusjach tylko kilka osób dopuszczono do głosu. Kiedy dwie z niech zadały trudne pytania, spotkanie szybko zakończono.


Zamiast prób (przeważnie bez odpowiedzi) wdawania się w polemikę z autorem “Złotych żniw” dobrze jest gromadzić i prezentować przykłady, ukazujące jego naciągane tezy w prawdziwym świetle.


Gross mówi o mordujących i grabiących “rzymskich-katolikach”, bez zażenowania sugerując bezpośredni związek nauczania Kościoła ze zbrodniami na Żydach. Wielu, oczami wyobraźni, widzi już księży, zakonników i zakonnice dopingujących, a może nawet biorących udział w “mordowaniu i grabieniu”. Pokażmy więc, co w czasie okupacji robiły dziesiątki tysięcy ludzi prawdziwej wiary. Polskie, „rzymsko-katolickie” siostry zakonne powinny być dobrym przykładem.


Zakon i początki okupacyjnej pomocy


Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi założył w 1857 r. późniejszy arcybiskup warszawski, a dziś święty, ks. Zygmunt Szczęsny Feliński. Od początku miało na celu niesienie pomocy potrzebującym, a przede wszystkim wychowanie i nauczanie dzieci.


Zgromadzenie rozwijało się w szybkim tempie. Tuż przed wojną 1120 sióstr mieszkało i pracowało w 160 domach zakonnych. Aż 44 z nich było przeznaczonych dla dzieci. W czasie okupacji sytuacja uległa zmianie. Niemcy i sowieci nie darzyli „polskich rzymskich-katolików” serdecznością, a duchowieństwa, które stanowiło sporą część polskiej inteligencji, w szczególności. Część domów została zamknięta, inne były zagrożone. Jednak siostry nie poddawały się i otwierały nowe.


Siostra Matylda Getter

 

Po wybuchu wojny Zgromadzenie pomagało ukrywającym się wojskowym, uciekinierom, przesiedleńcom; opiekowało się więźniami z Pawiaka oraz potrzebującymi wsparcia mieszkańcami z okolic domów zakonnych. Siostry udzielały też pomocy sanitarnej, wreszcie przyjmowały do siebie sieroty, których liczba stale rosła. Bardzo szybko włączyły się też w najtrudniejsze dzieło – ratowanie polskich Żydów, przede wszystkim dzieci.


Osobami, które koordynowały tę niebezpieczną pracę, były: przełożona generalna Ludwika Lisówna (Lwów) oraz nazywana “Matusią”, przełożona prowincji warszawskiej m. Matylda Getter (Warszawa). Jednak udzielanie pomocy na większą skalę nie mogłoby się powieść, gdyby nie zaangażowanie setek innych sióstr i jeszcze większej liczby ludzi spoza Zgromadzenia.

 

Jak?


Oblicza się, że uratowanie jednego żydowskiego istnienia wymagało wysiłku ok. dziesięciu osób. Ktoś musiał wyrobić fałszywe dokumenty, potem dostarczyć je, ratowaną osobę trzeba było wyprowadzić lub wywieźć z getta – często przy pomocy kilku osób, ukrywać w zmienianych wielokrotnie miejscach zamieszkania, dostarczać żywność, nowe dokumenty, organizować opiekę medyczną, itp. Te skomplikowane, ale przede wszystkim niebezpieczne działania dotyczyły każdego ratowanego. Do tego dochodziły inne wymogi i warunki konspiracji. Ludzie, przekazujący sobie taką osobę, często nie znali się nawzajem, nie mogli swobodnie poruszać się po mieście i sami byli zagrożeni. Musieli działać szybko i zdecydowanie, a jednocześnie wyjątkowo dyskretnie. Wszystko to powodowało, że ratowanie Żydów było niesłychanie trudne, pochłaniało mnóstwo czasu, bezcennych zasobów ludzkich i materiałowych, a przede wszystkim niosło ze sobą ryzyko śmierci dla ratującego i jego rodziny.


Do domów prowadzonych przez siostry dzieci trafiały w różny sposób. Dużą część kierował do Zakładów Rodziny Maryi Wydział Opieki Społecznej Zarządu Miejskiego m. st. Warszawy – z dyrektorami Janem Starczewskim i Antonim Chacińskim oraz kierownikiem Wydziału Opieki Społecznej, Janem Dobraczyńskim. Istniała też współpraca z Radą Pomocy Żydom „Żegota” i lekarzami wielu szpitali na terenie okupowanej Polski. Proboszcz parafii Wszystkich Świętych – ks. prałat Marceli Godlewski, księża na placówkach wiejskich, zgromadzenia żeńskie i męskie, Rady Główne Opiekuńcze w różnych miejscowościach, wreszcie działacze z konspiracji  – za akcją pomocy stało wielkie grono ludzi. Bywało, że z prośbą o pomoc do sióstr zwracały się osoby, które prywatnie pomagały znajomym Żydom lub rzadziej – sami Żydzi. Dzieci przyprowadzali też zwykli ludzie, a nawet granatowi policjanci.


Kierowano je potem do odpowiednich domów i miejsc wg ich wieku i płci. Żydowskich chłopców posyłano m.in. do podwarszawskich sierocińców, a starszych do zakładów prowadzonych przez michalitów, orionistów i salezjanów. Osoby starsze wykonywały w domach różne zadania gospodarcze. Jednak największą rolę odegrało Zgromadzenie w ratowaniu żydowskich dzieci, a szczególnie dziewczynek.


I tu warto przytoczyć kilka zebranyvh przez s. Teresę Antoniettę Frącek relacji. Nieznany człowiek z Łowicza przywiózł dziewczynkę zamordowanych rodziców do zakładu Opatrzności Bożej w Warszawie. Do tego samego domu kobiety przywiozły dwie dziewczynki, jedna po stracie matki i ojca błąkała się po polu. Malutka Ania, która po rozstrzelaniu rodziców przybiegła do ochronki w Samborze, powiedziała do przełożonej s. Celiny: Siostro bądź moją matką, nie mam już rodziców. Siostry przyjęły ją z otwartymi ramionami, a dziś „Ania” mieszka w Belgii i utrzymuje kontakt ze Zgromadzeniem. Wyprowadzona z getta i ukrywana przez wiele osób Małgorzata Mirska-Acher trafiła do domu na Hożą w Warszawie wraz ze swoją młodszą siostrą. Jak wspominała: ...Przechodząc przez furtę miałam świadomość, że za nią rozstrzygnie się mój dramat: życie czy śmierć. Matka przełożona Matylda Getter spojrzała na nas i powiedziała „tak”. Wydawało mi się, że się niebiosa otworzyły przede mną.


Również w Warszawie, w domu przy Żelaznej, siostry ukrywały znalezioną w norce pod chodnikiem 3-letnią dziewczynkę z gwiazdą Dawida wyciętą na ciele. Dziewczynka przeżyła. Znak posiada do dziś. Inka, 7-letnia córka lekarza Józefa Szapiro, wyprowadzona z getta warszawskiego, była ukrywana w różnych punktach Warszawy, w tym u szarytek. Adela Domanusowa, która przyprowadziła ją do sióstr Rodziny Maryi, wspomina to tak: Tam znalazła schronienie i życzliwe, ciepłe przyjęcie. Przełożona, jej sekretarka i katecheta, po rozmowie ze mną zgodzili się przyjąć dziecko, nie bez ryzyka. Okazali się ludźmi o zacnych sercach i odwadze chrześcijańskiej.

Przyjęcie żydowskiego dziecka, poza zmianą nazwiska, oznaczało konieczność wyrobienia nowych dokumentów, w tym fałszywej metryki chrztu. Było to niezbędne, by uprawdopodobnić historię dziecka i oddalić od niego ewentualne podejrzenia. S. Zofia Blanka Pigłowska zdobywała metryki w parafii św. Marii Magdaleny we Lwowie. W Warszawie dokumenty wyrabiano m.in. w Wydziale Opieki Społecznej i domu zakonnym przy Hożej, gdzie działała tajna komórka legalizacyjna. We Lwowie metryki tworzyły siostry wraz z parafią św. Antoniego, a dr Helena Krukowska postarzała dokumenty, naświetlając je lampą kwarcową.


Chcąc przewieźć dziecko z jednego domu do drugiego, siostry posługiwały się specjalnym kodem. Matka Matylda Getter pytała przez telefon: Czy przyjmie siostra błogosławieństwo Boże? Określenie to oznaczało dziecko żydowskie. W odpowiedzi zawsze padało – „tak”.


Po pokonaniu niebezpiecznej drogi i przewiezieniu dziecka problemy wcale się nie kończyły. Niemcy rewidowali domy, co stwarzało olbrzymie niebezpieczeństwo odkrycia żydowskich maluchów. Ze względu na wygląd, słabą znajomość polskiego lub nieznajomość religii katolickiej niektóre dzieci musiały być chronione w sposób szczególny. Bandażowano im głowy, nakładano opatrunki, kładziono do łóżek, tleniono włosy, czasami izolowano od innych dzieci lub ukrywano w kaplicy. Gdy robiło się na- prawdę niebezpiecznie, organizowano szybkie zabawy, co utrudniało Niemcom przyjrzenie się dzieciom. We Lwowie jedna z dziewczynek, na czas niemieckiej kontroli, była chowana pod beczkę, a w razie wykrycia przez Niemców miała udawać niemowę.


Dzięki temu, że siostry otaczały ukrywane dzieci miłością, choć na początku bardzo wystraszone, w końcu nabierały odwagi i zaufania. Małgorzata Mirska-Acher, ukrywana w domu w Płudach, wspomina: …w momencie rewizji niemieckiej, gdy tak bardzo się bałam, Matka Aniela położyła mi rękę na głowie i powiedziała: „W naszym domu, gdzie jest kaplica, nic ci się stać nie może”. Siła w jej głosie i piękne spojrzenie dodały mi otuchy.

 

Czym ryzykowały?


Wszystkie siostry zaangażowane w pomoc Żydom były świadome ryzyka, zarówno osobistego jak i ponoszonego przez Zgromadzenie. Szczególnie matki przełożone zdawały sobie sprawę, że zorientowanie się Niemców w funkcji, jaką pełniły domy zakonne, może skończyć się nawet kasacją majątku zgromadzenia i wywiezieniem sióstr do obozów. W sercach zakonnic rozgrywał się dodatkowy dramat. Dekonspiracja oznaczałaby olbrzymie zagrożenie dla tysięcy polskich dzieci i innych potrzebujących pozostających pod opieką sióstr często od wielu lat. Nawet zakładając optymistyczny wariant, w którym podopiecznym nie uczyniono by krzywdy, samo zamknięcie domów byłoby dla nich tragiczne.


Można więc powiedzieć, że ratując prześladowanych Żydów, Siostry Rodziny Maryi ryzykowały praktycznie wszystkim – bezpieczeństwem polskich dzieci i innych osób, którym udzielały pomocy, mieniem Zgromadzenia, wreszcie życiem swoim i współpracowników.


Świadomość tego towarzyszyła im nie tylko wtedy, gdy przewoziły dzieci z miejsca na miejsce, ale non stop, ponieważ wciąż obawiały się niespodziewanych kontroli. Znalezienie Żydów w domach zakonnych mogło się skończyć tragicznie. Niemieckie zarządzenia nie pozostawiały wątpliwości – jakakolwiek pomoc Żydom, w razie wykrycia, oznaczała śmierć. Sprzedaż kawałka chleba wiązała się z takim samym ryzykiem jak ukrywanie człowieka. Tak drakońskie przepisy miały za zadanie zastraszyć Polaków i całkowicie odciąć Żydów od pomocy. Na wszystko nakładała się bardzo trudna sytuacja narodu polskiego, który – w nie tak szybkim tempie, ale również był sukcesywnie wyniszczany.


W Płudach Niemcy grozili siostrom zamknięciem szkoły oraz wywiezieniem do obozu i rozstrzelaniem osób, które ukrywają Żydów. Sześć warszawskich i podwarszawskich domów otrzymało już nakaz eksmisji i prawie zostało przejętych przez Wehrmacht. We Lwowie, Samborze i Kostowcu część pomieszczeń zajmowało niemieckie wojsko, podczas gdy w domach znajdowały się  żydowskie dzieci.


Zakonnice bały się. Jak wynika z opowiadań sióstr, m. Matylda Getter „drżała jak liść osiki”, ale pomocy nie odmawiała. S. Janina Kruszewska wspominała, że kiedy otrzymała polecenie przewiezienia kolejnego dziecka z Warszawy do Płud, powiedziała: Matusiu, strasznie się boję, na dworcu gdańskim Niemcy zaostrzyli kontrolę pasażerów. Od m. Getter usłyszała wtedy: „Zobacz, jakie to dziecko ma piękne oczy”. Po tych słowach napięcie opadło, a siostra nabrała odwagi.


 

Niezwykłych, niebezpiecznych sytuacji z udziałem sióstr starczyłoby pewnie na kilka filmów. Podczas powstania w getcie, w domu przy Zakroczymskiej, zakonnice opatrywały rannych Żydów, ukrywały też przez jakiś czas Żydówkę, pomagały w wykradzeniu z niemieckich rąk księdza Pudra – z pochodzenia Żyda, wchodziły do getta z jedzeniem dla potrzebujących i organizowały kryjówki dla uciekinierów. W szczególnie ciężkich przypadkach dla ratowania życia prześladowanych siostry ukrywały ich w zakonnej klauzurze, a nawet przebierały w habit.


M. Matylda Getter powiedziała kiedyś do sióstr: „Może właśnie dzięki tej ofierze, dzięki naszemu poświęceniu dla ratowania Żydów Pan Bóg ochroni nasze zakłady i dzieci polskie od gorszych niebezpieczeństw”. I rzeczywiście przez całą okupację żadna siostra nie zginęła za ukrywanie Żydów, a poza jednym wypadkiem przeżyły wszystkie dzieci. Udało się mimo przejścia przez koszmar niemieckich kontroli, zniszczenia domów zakonnych, przesiedleń, ucieczek, walk, powstania warszawskiego i wielu innych doświadczeń. Boża Opatrzność czuwała nad Zgromadzeniem.

 

Efekty pomocy


Trudno jest ustalić, ilu dokładnie Żydów udało się uratować siostrom Rodziny Maryi. W dokumentach Zgromadzenia dzieci żydowskie wpisywano jako polskie sieroty wyznania rzymsko-katolickiego. Na pewno można powiedzieć, że było to więcej niż 500 dzieci i młodzieży. Ponad 300 z nich w sierocińcach, ok. 120 w innych domach Zgromadzenia, a ponad 80 u rodzin prywatnych związanych z siostrami. Dodatkowo w domach zakonnych ukryły 150 osób dorosłych i pośredniczyły w ukryciu ok. 100 Żydów u osób prywatnych. Daje to ponad 750 osób, ale są to liczby niepełne. Zgromadzenie udzieliło też co najmniej kilkuset osobom innej, krótko- bądź długookresowej pomocy.


Chociaż Żydom pomagały prawie wszystkie domy Zgromadzenia, niektóre miały na tym polu szczególne zasługi. Najwięcej żydowskich dzieci siostry ukrywały w pięciu, liczących od 30 do 200 podopiecznych, domach w Warszawie oraz kilkunastu pod Warszawą. W jednym z nich, w Izabelinie, 3 siostry w niewielkim budynku otoczonym lasem przechowały 15 osób pochodzenia żydowskiego. Poświęceniem wyróżniła się tam przełożona Bernarda Lemańska.


Największą liczbą żydowskich dzieci opiekował się dom w Płudach. Wśród 150-180 dziewcząt ponad 40 to Żydówki, a w czasie Powstania Warszawskiego wśród 500 dzieci, ewakuowanych do Płud z kilku sierocińców, w piwnicach płudowskich  przebywało około 100 dzieci żydowskiego pochodzenia. W tym czasie dom zajęty był przez Niemców.


Po wojnie uratowane dzieci odbierali rodzice, dalsze rodziny, a w wielu przypadkach żydowskie domy dziecka, z których dzieci adoptowały Żydzi. Często rozstania były bardzo trudne. Ponieważ większość dzieci wyjechała, a gros z nich miała wtedy kilka lat, ich pamięć zatarła się. Potem zapadła żelazna kurtyna, PRL nie utrzymywał stosunków dyplomatycznych z Izraelem, a wszelkie kontakty z państwami zachodu stały się podejrzane. Nowym żydowskim rodzicom prawdopodobnie też nie zawsze zależało na pamięci o siostrach. To wszystko skutecznie odcięło uratowane dzieci od ich przeszłości. Jednak niektóre z nich, poszukując śladów swoich trudnych losów, trafiają do zakonnic.


P. Janka z Izraela odnalazła Zgromadzenie dopiero po 60. latach, tylko dzięki temu, że mimo swoich 4 lat zapamiętała imię siostry Anzelmy oraz potoczną nazwę zgromadzenia – Marjanki. Do Zgromadzenia zgłaszają się też czasami dzieci lub wnuki uratowanych.


Pamięć


Historia ratowania Żydów przez Zgromadzenie Sióstr Rodziny Maryi zachowała się dzięki pracy s. Teresy Antonietty Frącek, która przygotowując historię Zgromadzenia, zebrała materiały z okresu okupacji, w tym wspomnienia, fotografie i dokumenty. Niestety jest to tylko część szerszej i bardzo niedocenionej działalności Zgromadzenia. Skromne siostry, jak wielu innych wspaniałych ludzi, którym przyszło działać w trudnych czasach, nie dokumentowały swoich dokonań.


Dlaczego Zgromadzenie, mimo wielkiego ryzyka, ratowało Żydów? Siostry zaangażowane w pomoc mówiły, że obronę ludzkiego życia, niezależnie od rasy i wyznania, odczuwały jako swój obowiązek wynikający z wiary.


Bp Władysław Miziołek, świadek wojennej działalności Zgromadzenia, powiedział: Gdyby posadziło się drzewa ku pamięci wszystkich Żydów, uratowanych przez siostry, powstałby wielki las. Niestety, nie powstał nawet mały zagajnik, a do tej pory jedynie 3 siostry otrzymały tytuł Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata – s. Olga Schwarc, m. Matylda Getter oraz s. Celina Kędzierska.


Ciche bohaterki przez kilkadziesiąt lat nie doczekały się nawet skromnych tablic, które informowałyby przechodniów o tym, co zrobiły w czasie okupacji. Gdzie są ludzie i środowiska, które na całym świecie i w Polsce zawodowo zajmują się holocaustem. Dlaczego szerokim łukiem omijają temat zakonnic i pomocy udzielanej przez duchowieństwo Żydom? Czyżby nie pasowało to do wypracowywanego z trudem modelu prymitywnego Polaka-katolika -antysemity w jednej osobie?


“Sąsiadów', “Strach” czy ostatnio “Złote żniwa” przeczytają ludzie niemal na całym świecie, w różnych przekładach. W wielu krajach książki te służą jako materiały do pisania prac dyplomowych na tematy holocaustu. Dlaczego nikt nie zadba o to, by podobnie stało się z historią ratowania Żydów przez polskie duchowieństwo?


Polskie, rzymsko-katolickie siostry są niewygodne. Nie pasują do antypomnika, wytrwale budowanego Polakom przez Grossa i Gazetę Wyborczą. Tyle tylko, że ten powstający z hałasem pomnik buduje się na piasku i w czasach, kiedy “odwaga” pisania paszkwili niewiele kosztuje autorów. Za to uratowane przez siostry ludzkie istnienia to dzieło zbudowane na skale. I najważniejsze – powstałe w sytuacji, która od tych delikatnych kobiet zażądała prawdziwego męstwa.

 

Maciej Podulka

(Dziękuję s. Teresie Antonietcie Frącek za wielką pomoc)