Miecze, krótkie i długie, dzidy, łuki, strzały, noże, obuchy, lance, maczugi, topory, halabardy, żywe tarany i żywe katapulty oraz inna broń wymyślona w studiu firmy Weta Workshop. Bitwa---bitwa---bitwa. Bicie dzwonów, bum, bum, bum, trąby, smyczki, i znowu smyczki. Dym, wiatr, mgła. Dużo ghâsh, czyli ognia. Biało, zimno, lodowato. Muzyka wywołująca czasem dreszcze. Dużo języka Mordoru i elfów. I kilka żartów.

Taki był pewnie przepis reżysera Petera Jacksona na film „Hobbit- Bitwa Pięciu Armii”, pierwotnie nazwany „Hobbit: Tam i z powrotem". Użyto TYLE ghâsh, czyli ognia i nic z tego. Był ognisty smok, hartowanie mieczy, ogień w kopalni, ogień w miasteczku Esgaroth, ale niestety był to tylko nierozpalający ogień wirtualny. Z filmu o bitwie (na Samotnej Górze) wyszło dzieło batalistyczne, ale nie waleczne. Konserwatywne (choć ze zgrzytem), patriotyczno-polityczne, które warto zobaczyć. A mogło być jednak lepiej. Coś się wypaliło, czy dość dobrego ognia nie było na samym początku?

„Hobbit: Bitwa pięciu armii” to w sumie film patriotyczny, bo o tym, jak krasnale odzyskują swoją ojczyznę. Historia o tęsknocie za domem, korzeniami, o więzach krwi, przywiązaniu do rzeczy z dziada pradziada, miłości (też braterskiej, ojcowskiej, dziecięcej). To bogata opowieść, oparta na jasno zdefiniowanych wartościach, w tym tych dziś niepopularnych, bo konserwatywnych (honor, odwaga, wierność, lojalność, poświęcenie). A Jackson pokazał w niej głównie króla krasnoludów Thorina i całą masę efektów specjalnych (aż śmiesznie nieprawdopodobnych). Tak naprawdę stał się to film o chciwości, chorobie polityków, bo i na nią oprócz Thorina zapadł król elfów Thranduil.

I nie jest to jakaś złożona, wewnętrzna walka bohatera. Thorin pokazany jest jak typowy polityk, który zapadł na żądzę rządzenia, żądzę pieniądza i się skorumpował (a kiedyś był człowiekiem dobrym i prawym). Opętany, zaślepiony chęcią posiadania złota jest przykładem tych, którzy siebie zatracili w zamian za sute pensje, eurosy, dolary...Teraz siedzi w koronie na jakimś tronie (może być i marszałka) i lubi pławić się w swoich skarbach, diamentach i złocie, tak jak współcześni pławią się w luksusach i polerują wartościowe zegarki (których potem nie deklarują). Przypadek Thorina pokazuje życie polityka, dla którego życie innych jest nic nie warte, ważna jest tylko ochrona własnych skarbów (czy apanaży). W końcowej fazie tej choroby, ludzi takich męczy paranoja, że inni spiskują przeciwko nim. Są ciągle nienasyceni. I nie widzą, kim/czym się stali. To nie jedyna aluzja polityczno-współczesna w tym filmie.

Lider orków Azog przypomina z twarzy młodszego Jerzego Urbana. To znaczy, byłoby tak naprawdę, gdyby Urban przestał palić i pić i zaczął chodzić na siłownię. Po polu bitwy biega jakaś inna orka przypominająca posła Rozenka (choć w mojej rodzinie jest spór, że przypomina raczej Golluma). Na plan dostali się jakoś koledzy Nergala w makijażu (ci z czaszką między nogami) albo „muzycy” z fińskiej grupy Lordi (Weta robi im zresztą sceniczne kostiumy). Orki mówią w tym w filmie bardzo dużo. W książce choć miały mówić zunifikowanym czarnym językiem, porozumiewały się różnymi dialektami. Tolkien nie podał aż tak wielu przykładów czarnego języka, więc musiano improwizować tworząc „Rozmówki z Mordoru”.

Najgorszą wadą filmu jest to, że zamiast porwać do walki, aby zabić jakiegoś smoka czy złego ducha (tego, który siedzi w nas i się panoszy psując nas od środka), przetrzebić armię orków i goblinów, wbija nas zbyt wygodnie w fotel. Nie pójdziemy za krzyczącym Kili, który mówi: „Nie będę się chował, gdy inni walczą za nas nasze bitwy. To nie w mojej krwi”. Zamiast zrozumieć, że do bycia wojownikiem powołany jest każdy i wykrzyczeć: „Do broni, rodacy!”, film zostawia nas w fotelu. Po nim chce nam się wypić filiżankę herbatki i poczytać jakąś książkę, czyli zabawić w zwykłego hobbita. „Nie jestem wojownikiem, jestem hobbitem”- możemy powiedzieć i na tym pozostać. Człowiek po obejrzeniu „Powrotu króla” czuł się zupełnie inaczej.

Być może film „Hobbit: Bitwa pięciu armii” byłby jeszcze lepszy, gdyby Peter Jackson był człowiekiem bardziej dojrzałym, większej głębi (może się kiedyś nawróci?), zrobiłby film bardziej autentyczny i porywający, a tak... Plan był świetny. Wykorzystał arcydzieło literatury światowej, powieści Tolkiena, katolickiego i konserwatywnego autora, zamówił piękną, klasyczną muzykę symfoniczną Howarda Shore’a (Shore ma napisać muzykę do „Silence”, religijnego filmu Scorsese), a nawet dorzucił muzykę dzwonów (kościelny akcent) i śpiewy anielskie. To wszystko świetnie pasuje i tworzy dobrą harmonię. Normalność i konserwatyzm pojawiły się też w scenie humorystycznej.

Jackson udowodnił, że nie jest również zwolennikiem genderu. W filmie pokazał, jak śmieszny, a zarazem żałosny może być mężczyzna w sukience przebrany za kobietę. Niestety w „Hobbicie- Bitwie Pięciu Armii” pojawia się dziwna scena feministyczna. Galadriela, królowa elfów niesie na rękach mężczyznę, a do tego czarodzieja, czyli Gandalfa! Choć kobiety oczywiście walczyły od zawsze i były dzielne, jest w tym za dużo przesady. Zwykle mężczyzna nosi w ten sposób zmarłą lub ranną kobietę lub dziecko. W dodatku scena ta ma więcej zgrzytów. Ranna i pobita Galadriela dziwnie trzyma się nogi Elroda, który zamiast opiekować się nią, stoi dumnie wypięty i rozmawia z Gandalfem. To nie tylko scena nietolkienowska, ale antytolkienowska. Z jednej z potencjalnie najlepszych scen, zrobiła się karykatura.

Film grzeszy czasem nieautentycznością i banalnością. Na twarzach pobitych bohaterów nie ma śladu bólu, nawet tych umierających w strasznych mękach. Thorin z przebitą stopą i brzuchem potrafi stać prosto. Legolas w wielu akcjach znowu stał się Supermanem. Elfka Tauriel mówi: „Jeśli to miłość, nie chcę jej. Proszę, zabierz ją ode mnie. Dlaczego to tak boli?”. „Bo było prawdziwe”- odpowiada Thranduil. Ojejku, co to ma być? Dialog z niskobudżetowego romansidła dla nastolatków?

Mogło być jeszcze gorzej. Całe szczęście, że Jackson nie wybrał na odtwórcę tytułowej roli Bilbo Daniela Radcliffe, znanego z serii o Harrym Potterze. To byłby policzek dla fanów Tolkiena, którego by łatwo nie zdzierżyli. Odchrząkujący Martin Freeman (ze swoją charakterystyczną chrypką znaną też w jego wydaniu doktora Watsona) spisuje się bardzo dobrze. Podobnie jak Benedict Cumberbatch, który stał sie popularny dzięki głównej roli ze współczesnej adaptacji „Sherlocka”, użyczając głosu Smaugowi.

Mimo pewnych potknięć i braku głębi filmu, jego przekaz jest jasny i pozytywny. Jest nadzieja dla rasy ludzi. Można wyrwać się z piekła, nawet gdy nam się zdaje, że wszystko stracone. „Nie jestem sama”- mówi Galadriela. To najlepszy film z trylogii „Hobbit”. I poznacie w nim nowego Nazgula, Khamûla (podobno grany przez Petera Jacksona). Prawdziwa radość dla fanów Tolkiena, którzy potrafią docenić dbałość o detale. Jackson na pewno zna te powieści bardzo dobrze. I zwróćcie uwagę na kolory (końcowa zmiana).

Film w pięć dni zarobił 100 milionów, co pokazuje, że ludzie chętnie oglądają film, w którym nie ma ani śladu seksu, czy nawet golizny. I chcą walczyć! „Jak się ten dzień skończy?”- pyta Gandalf w trailerze. Jak się skończy twoje życie? Czy coś w nim wywalczysz? To zależy od Ciebie, nie od Petera Jacksona, który tym razem odwagi ci nie doda.

Natalia Dueholm