Portal Fronda.pl jako pierwszy publikuje recenzję filmu "Hobbit: Pustkowie Smauga” piórem Natalii i Mikołaja Dueholm prosto z USA.

Ach, te fantastyczne bitwy i popisy elfów w walce wręcz! A do tego niesamowity smok Smaug, w locie strzepujący płynne złoto ze swoich skrzydeł! I muzyka symfoniczna Howarda Shore! Najnowszy film Petera Jacksona ogląda się świetnie. Jednak ze wszystkich poprzednich części jest on najbardziej oddalony od powieści genialnego J. R. R.Tolkiena.

Czy to bardzo źle, niech każdy sam oceni. Tytuł filmu „The Hobbit: The Desolation of Smaug”, został w polskim przykładzie oddany jako „Hobbit: Pustkowie Smauga”. Jednak chyba lepszym tłumaczeniem byłoby „Spustoszenie Smauga”, bo zarazem można by je odnieść do tego, co reżyser zrobił z wersją Tolkiena. Zmiótł tekst pieczołowicie wypracowany przez brytyjskiego pisarza niczym Smaug swoim długim ogonem. Albo żarłocznie go pożarł. Film zarobił na tym posunięciu ponad 400 mln. dol.

Za mało Tolkiena w „Hobbicie”

W produkcji tej liczba modyfikacji jest naprawdę porażająca. Zaskakująco pojawia się lekko pucołowaty Legolas oraz postać, której u Tolkiena w ogóle nie ma. I nie jest to bynajmniej bohater drugorzędny, ale pierwszoplanowy, a do tego uwikłany w miłosny trójkąt. Rola kolejnej postaci została zminimalizowana i przez to spłycona  (chodzi o Barda, który w książce jest kapitanem łuczników). Zapewne zostanie to nadrobione w kolejnej części filmu. Ale to nie wszystko. Podobnie wymyślone zostały przynajmniej dwie bitwy. Wprowadzono również zbyt nowoczesne dialogi (w zamierzeniu humorystyczne), łącznie z żartem z podtekstem seksualnym.

Jackson nie tylko Tolkiena poprawił, ale aż tyle dodał od siebie, że z wielkiego pisarza niewiele zostało. Perfekcjonista Tolkien, który pieczołowicie swoje dzieła poprawiał, nie byłby z tego zadowolony. On wiedział, że każda postać została dopracowana do końca, a każde słowo miało swoje dokładne znaczenie i miejsce. Jako filolog i poliglota, opracował wszystko- nawet jak wymawiać poszczególne słowa.

Słowo stało się obrazem

Potrafił pracować słowem, ale głównie pisanym. I w słowach potrafił zamknąć ohydę ciemniej strony, tak, aby zawsze pozostała odrażająca aż do odczuwanego i paraliżującego fizycznego bólu. Zło miało być przerażające aż do skurczów w żołądku i odrzucające aż do bólu w uszach. A w filmie bywa czasem niebezpiecznie pociągające. To chyba najbardziej poważny zarzut dla ekranizacji tych książek. I w ogóle do ukazywania tego typu zła na ekranie. Bo Tolkien jako przykładny katolik wiedział, że się nim nie bawi. Z nim nie ma żartów. Najlepiej zamknąć je w słowie pisanym i w ten sposób trzymać pod pewną kontrolą.

 

W oryginale ujmuje to na przykład w opisie oblężenia Minas Tirith, podczas którego nawet najbardziej odważnym żołnierzom Gondoru miecze wypadały z rąk, bo nie byli w stanie myśleć o walce. Gondorczycy musieli przykrywać uszy upadając na ziemię, chcąc chronić się przed zabójczym wrzaskiem, gdy nad miastem przelatywały Nazgûle. Zło było wszechogarniające, a w umysłach żołnierzy panowała ciemność:

“Out of sight and shot they flew, and yet were ever present, and their deadly voices rent the airMore unbearable they became, not less, at each new cry.  At length even the stout hearted would fling themselves to the ground as the hidden menace passed over them, or they would stand, letting their weapons fall from nerveless hands while into their minds a blackness came, and they thought no more of war; but only of hiding, and of crawling, and of death.”  (“Return of the King”)

Zło, o którym lepiej tylko czytać

Gdy czyta się takie opisy w książkach Tolkiena nieprzypadkowo na myśl przychodzą skojarzenia z atakiem diabolicznym za pomocą dźwięku, opisywanym w publikacjach na temat egzorcyzmów. Taki obraz może przywołać również scena z „Pustkowia Smauga”, której zresztą w powieści nie ma, kiedy to Gandalf samotnie walczy z Sauronem. Kto jednak chciałby naprawdę dogłębnie doświadczyć takich scen, jakie opisuje Tolkien w „Powrocie króla”? Kto chciałby myśleć o śmierci i o tym, żeby się gdzieś ukryć ze strachu i doznawać wrażeń wszechogarniającego zła siedząc w sali kinowej jedząc popcorn?

Elf, czyli superman

Film trwający ponad 2 godziny i 40 minut ani przez chwilę się nie dłuży. Akcja goni akcję. Przygoda przegania przygodę. Efekty specjalne są naprawdę niesamowite, elfy zostały przedstawione jako prawdziwi supermani, choć krasnoludy wcale nie zostają w tyle. Sceneria jest naprawdę często po prostu przecudna, a Beorn- człowiek przybierający postać niedźwiedzia- naprawdę robi wrażenie. Wszystko to warto zobaczyć na dużym ekranie. Ale to również zdecydowanie film nowoczesny i przeznaczony dla masowego widza. Pewnie takiego, który jeszcze bardziej od filmów woli gry video oparte na powieściach Tolkiena. I dlatego jest chyba całkiem możliwe, że mistrz słowa na filmy Jacksona mógłby w ogóle nie pójść. A gdyby to zrobił, mógłby być na reżysera wściekły. Tylko czy to przeszkadza fanom „Hobbita” i „Władcy pierścieni”?

Tolkien wiecznie żywy

Na szczęście z adaptacjami twórczości Tolkiena nie jest wcale źle. Praktycznie wszystko, co się z nimi wiąże, ciągle wzbudza zainteresowanie. U nas w domu jest one nawet powyżej przeciętnej. Wszystkie dotychczasowe ekranizacje Jacksona są wielokrotnie oglądane (zwłaszcza „Powrót króla”). Muzyka Shore’a grana jest na pianinie i słuchana w filharmonii. Uwielbiane są powieści w wersji audio, zwłaszcza te czytane z podziałem na rolę. Oglądana jest nawet animowana wersja „Hobbita” z 1977 r., przeznaczona raczej dla małych dzieci. Na adaptacje teatralne w lokalnych teatrach (w tym w teatrze katolickim), nawet te grane przez dzieci, zawsze kupujemy bilety. Bo Tolkien jest tak dobry, że można go wciąż przeżywać na nowo i trudno go naprawdę zepsuć do końca.

Tolkien nieidealny

A jednak nawet sam Tolkien raz siebie trochę sknocił, nagrywając w 1952 r. wraz ze swoim synem, Christopherem, fragmenty swoich dzieł. Głos mistrza jest w nich monotonny, słowa zdławione, a tekst czytany zbyt szybko. Podobnie było z dykcją i niedbałym sposobem mówienia Tolkiena za czasów jego pracy na Oksfordzie. Na fatalny przekaz słowny narzekali wtedy jego studenci. Wygląda na to, że sławnemu autorowi nie zależało, aby jego dzieła doczekały się dobrej oprawy audio czy video. Sam do tego ręki przyłożyć nie umiał.

Nie można być więc aż tak surowym w stosunku do roboty Jacksona. W jego filmach chętnie się słucha postaci posługujących się językiem elfów, choć w „Pustkowiu Smauga” mogłoby go być jeszcze więcej. I powinna ona przysłonić w filmie Czarną Mowę Saurona i orków.

„A Elbereth Gilthoniel
o menel palan-díriel,
le nallon sí di'-nguruthos!
A tíro nin, Fanuilos!” 

(hymn elfów z „Dwie wieże:  księga czwarta, rozdział 10. „Wybór Sama”)

Filmem warto się delektować i oglądać go czujnie, poszukując w nim „ukrytego” reżysera. A potem pozostanie czekać. Choć ostatnia część trylogii Jacksona „Hobbit: Tam i z powrotem” miała pojawić się już w marcu 2014, wygląda na to, że nie obejrzymy jej jeszcze przez 12 miesięcy. Dość czasu, aby przeczytać te fantastyczne powieści, oczywiście najlepiej w oryginale.

Natalia Dueholm

Mikołaj Dueholm

Zdjęcia: Kadr z filmu "Hobbit: Niezwykła podróż" • Materiały prasowe Forum Film Poland