Tomas Molnar
Religia, Kościół, nowoczesność
Kiedy Kościół przyjął statuslobby,nie tyle przyjąłrówność, co otworzył drzwi dla religijnego statusu innychlobbies.W każdym społeczeństwie istnieje pewien centralny kult i jeśli pozycji tej nie zajmie Kościół, to zajmie ją jakieś innelobby.
Bez dystansu i świadomości historycznej nie sposób badać sytuacji instytucjipowszechnych. W przypadku Kościoła katolickiego jest to stosunkowo proste, gdyż od dwóch tysięcy lat jest on jednym z głównych aktorów na scenie świata i historii i nawet wobec kryzysu, jaki dziś przeżywa, dysponuje wystarczającymi wewnętrznymi rezerwami, byśmy mogli uwierzyć, że nic sięw gruncie rzeczy nie zmieniło ani w obszarze życia duchowego, ani instytucjonalnego. Jest to jednak błędne mniemanie, wydaje się bowiem, że istniejąhistoryczne prawidłowości, które dotyczą każdej instytucji rządzącej ludźmi,a więc takiej, w której liczyć się trzeba ze zmianami i brać je pod uwagę. Jeślichodzi o Kościół, zmiana jest niezwykle doniosła: polega na tym, że poczynając od wieku XVIII jego władza i wpływy maleją, a wysiłki, żeby przyciągnąćdo siebie nowe znaczące grupy społeczne, pozostają na ogół bezowocne.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w pierwszych stuleciach chrześcijaństwa, w wiekach prześladowań Kościół w stosunkowo krótkim czasie pozyskał rzymskichsenatorów, a potem filozofów i myślicieli, i że cesarz Konstantyn „wybierając"między religiami imperium właśnie w religii Chrystusa dostrzegł najbardziejrealną gwarancję przetrwania cesarstwa, to dojdziemy do wniosku, że sojuszcesarskiej polityki i chrześcijańskiej religii okazał się formułą pożyteczną. Czy to się komuś podoba, czy nie, władza polityczna i religia splatałysię odtąd ze sobą, dlatego że wiara i polityka spotykają się na każdej płaszczyźnie; nie jest to fakt naganny, jak twierdzą wszelkiej maści radykałowie,gdyż - o czym mówiliśmy przy innej okazji - ludźmi nie można rządzić uciekając się jedynie do łaski i wznoszenia oczu ku niebu. Dotyczy to równieżpłaszczyzny duchowej: ponieważ jesteśmy ułomni, szukamy wybiegów takżewobec przykazań moralnych. Trzeba zatem położyć kres owemu złudnemuprzekonaniu, które narodziło się w ubiegłym stuleciu, że Kościół wygrał dzięki temu, że odseparował się - pod przymusem! - od świata polityki i przez tooczyścił się moralnie. Twierdzą tak na ogół te koła kościelne i świeckie, w których interesie leży, by Kościół był słaby, a państwo kierowane ideologicznie.Wydarzenie, które rozdzieliło Kościół od państwa - co zyskało dziś status nowego dogmatu i co opinia publiczna uważa za niewzruszoną prawdę -miało miejsce w czasie rewolucji francuskiej, a Kościół występował wtedynie jako partner, lecz jako strona podporządkowana. Mówiąc bez ogródek,rozwód Kościoła i państwa - nieważne czy jego autorem był Jefferson, czyRobespierre (w oparciu o idee Oświecenia) - możemy przedstawić następująco: oto Rzym podpisał umowę, na mocy której - biorąc pod uwagę przyszłośći rzekomą korzyść dla społeczeństwa - przystał na nowy status, statuslobbyw społeczeństwie ukształtowanym przez ideologię liberalną i pluralistyczną.
Jednegolobbypośród wielu innych, bez przywilejów, co z uwagi na symetrięmożna by uznać za rezultat korzystny, dopóki nie uświadomimy sobie, że popierwsze, nie istnieje społeczeństwo, którego osią nie byłby jakiś system religijny, czy to materialistyczny, czy naukowy, czy inspirowany ideologią, podrugie zaś - że wśród wielu tak zwanych równoprawnychlobbieszawsze znajdzie się takie, które będzie próbowało zająć miejsce osłabionegolobbykościelnego.W skrócie: jeśli centralnej pozycji w społeczeństwie nie zajmie Kościółkatolicki, to postara się ją zająć inny system religijny: światopoglądhumanistyczny, światopogląd wolnomularski, światopogląd sekciarski, światopogląd liberalny czy socjalistyczny. Te i inne światopoglądy dążą do władzy,tak jak dążył do władzy Kościół w czasach Konstantyna, bo z natury ludzkiej nie można wyeliminować ambicji władzy. Jakakolwiek grupa czy system religijny, które próbują to robić, tworzą społeczeństwo bardziej nietolerancyjnei despotyczne niż Kościół był kiedykolwiek w historii. Lekcję tę, którejwiek XVIII nie wziął pod uwagę, wiek XX opanował za cenę krwawych kultów bałwochwalczych.Od roku 1789 do II Soboru Watykańskiego - przez 170 lat - panowała niewygodna sytuacja, ponieważ „umowa społeczna", którą Kościół „podpisał" jako partner liberalnego społeczeństwa oraz innychlobbies,nie mogła nie ujawnić niezliczonych sprzeczności. W końcu racja znalazła się po stronieliberalnego społeczeństwa: to nie ono dostosowało się do światopoglądui praktyki chrześcijańskiej, lecz, jako partner silniejszy, zaszczepiło Kościołowi i większości wiernych liberalne idee, sposób myślenia i cele.
Wskazywaliśmy już w innym miejscu na to, że w ciągu wieków XVIII i XIX Kościół próbował odzyskać swój dawny wpływ, usiłując przyciągnąć do religii francuskich filozofów, a potem, kiedy poniósł kompletne fiasko i kiedy rewolucja udaremniła wszelkie tego rodzaju dążenia, kontynuował wysiłki, by pozyskać inne grupy interesu: wolteriańską z ducha burżuazję, klasę robotniczą, inteligencję, partie polityczne, dzisiaj zaś prasę i telewizję. Należy stwierdzić, żei te próby nie przyniosły mu sukcesu i że dziś Kościół usiłuje co najwyżej pozbierać to tu, to tam jakieś resztki. Do tego stopnia, że obecny papież kieruje ewangelizację do niezorganizowanych rzesz i do rozczarowanych przedstawicieli Trzeciego Świata, bo Zachód, jak o tym mówią i piszą liczni poważniobserwatorzy od Spenglera i Toynbeego do Marcela Gaucheta, neguje religię,jest zdesakralizowaną częścią świata. Ci sami myśliciele i pisarze twierdzą, żenie ma odwrotu, przynajmniej dopóki - chodzi o bliżej nieokreśloną przyszłość - przemysłowe, hedonistyczne, obojętne społeczeństwo nie znajdzie filozofów, a potem, kiedy poniósł kompletne fiasko i kiedy rewolucja udaremniła wszelkie tego rodzaju dążenia, kontynuował wysiłki, by pozyskać inne grupy interesu: wolteriańską z ducha burżuazję, klasę robotniczą, inteligencję, partie polityczne, dzisiaj zaś prasę i telewizję. Należy stwierdzić, żei te próby nie przyniosły mu sukcesu i że dziś Kościół usiłuje co najwyżej pozbierać to tu, to tam jakieś resztki. Do tego stopnia, że obecny papież kieruje ewangelizację do niezorganizowanych rzesz i do rozczarowanych przedstawicieli Trzeciego Świata, bo Zachód, jak o tym mówią i piszą liczni poważniobserwatorzy od Spenglera i Toynbeego do Marcela Gaucheta, neguje religię,jest zdesakralizowaną częścią świata.
Ci sami myśliciele i pisarze twierdzą, żenie ma odwrotu, przynajmniej dopóki - chodzi o bliżej nieokreśloną przyszłość - przemysłowe, hedonistyczne, obojętne społeczeństwo nie znajdziesię w sytuacji kryzysowej. Tymczasem radykalne sekty wykorzystują, rzecz jasna, okazję i wiele z nich atakuje właśnie liberalny modernizm, jak gdybyw przeczuciu kryzysu.To nie paradoks, że w tym rozczarowanym do religii świecie (mówimy0 Zachodzie), który w nic nie wierzy, właśnie w łonie Kościoła spotykamy ludzi (księży, teologów, dyplomatów, zakonników), którzy entuzjastycznie odnoszą się do „umowy", którą Kościół zawarł z liberalnym społeczeństwem1 którą uroczyście przypieczętował II Sobór Watykański. W rozmaitych wypowiedziach księży na łamach czasopism i w telewizji czytamy i słyszymy jak to współczesna epoka i współczesna filozofia wiążą się z demokracją,z liberalizmem, a nawet z krytyką i odrzucaniem przykazań i nauk religijnych,z ignorowaniem dokumentów papieskich. Gdy pojawia się taka skierowanaprzeciwko Rzymowi krytyka, jak ta, którą znajdujemy u francuskiego biskupaGaillota i u niemieckiego duchownego Drewermanna, to zabierająca publicznie głos mniejszość Kościoła wita ją z radością, jakby te manifestacje służyły sprawie religii. U współczesnych księżywięcej dziś wypowiedzi mających uchodzić za „nowoczesne" niż ich możemy przeczytać u Woltera, Diderota, Feuerbacha i Comte'a. Bije z nich niepohamowana wręcz radość, że Kościół się potyka i że jego miejsce zajmuje jakiśpowszechny konsensus z nową nauką nowych czasów.Tego „nastroju" - nazwijmy go raczej ideologicznym stanowiskiem - nie zapoczątkował Sobór; dobrze pamiętam wydawane w Niemczech czasopismo „Herder Korrespondenz" czy paryskie„Esprit", amerykańskie „Commonweal", chilijskie „Mensaje" i wiele innych,które na długo przed soborem przygotowywały ów Sobór, zwracając uwagęczytelnika na zacofanie Kościoła i planując przyszłość, kiedy to Kościół jakotaki „odsunie się" i ustąpi miejsca demokracji, marksizmowi, sekularyzacji,w każdym bądź razie możliwie radykalnym „reformom". Było też w modziei przeniknęło do soborowych dyskusji wbijanie klina przez pewnych myślicieli między sprawy istotne i nieistotne(essentielinonessentiel). W wyniku tego zabiegu to, co podobało się radykalnemulobbyteologów, było zaliczane do pierwszej kategorii, a co się nie podobało - było odrzucane.
Jakie jest wyjście? Jaka jest ostrożna prognoza? Nie ma większego sensu,spoglądając wstecz na historię Kościoła, szukać tam mniej czy bardziej prawdopodobnej drogi wyjścia z obecnej sytuacji kryzysowej. Każda bowiem sytuacja historyczna jest inna niż ta, z którą ją dzisiaj porównujemy. Obecnasytuacja już choćby dlatego jest nieporównywalna, że jest to pierwszy wypadek w dziejach ludzkich społeczeństw, kiedy nastąpiło całkowite zerwaniemiędzy instytucjami świeckimi i religijnymi. „Pałac" i „kościół" rozeszły się,ich interesy w żaden sposób nie dają się pogodzić. Mówimy o swego rodzaju historycznym szoku, a konkretnie o takim społeczeństwie, które jest zdane samo na siebie, które samo dla siebie próbuje ustanawiać prawa, próbujestać się w pełni autonomiczne. Tego oczywiście zrealizować się nie da, jużchoćby z tego względu, że instytucje trwają w czasie, są stabilne, ich interesy nie ograniczają się do danej chwili, a ich korzenie otacza szacunek, dysponują one nawet pewną mitologią, gdy tymczasemlobbyto kwiat jednej nocy,żyje krótko, jego interesy są czysto egoistyczne, nie uwzględniają okoliczności ani wymiaru czasu. Silniejszy zwycięża słabszego, nawet jeśli po to wymyślonowelfare state,żeby w pewnych przypadkach móc przywrócić równowagę społeczną. Dzisiaj byle jakie, szkodliwe bądź frywolnelobbymoże zająćmiejsce Kościoła i własne interesy prezentować jako politykę wspólnoty.Również na to amerykańska praktyka dostarcza mnóstwa przykładów.Taka sytuacja ma już zresztą miejsce, legalizuje się nawet najbardziej nieludzkie zjawiska, jak skandale seksualne, narkotyki, molestowanie dzieci,„dobrą" śmierć, masowe aborcje, poniżające „rozrywki".
Za dawno minionymożna uznać nawet ten czas - chociaż upłynęło zaledwie pół wieku - kiedyJacąues Maritain z entuzjazmem pisał w swoich książkach, że oto wreszciedemokratyczne państwo podejmie zadania postulowane przez Kościół i ślubuje wieczny pokój społecznie aktywnej i również samoograniczającej się religii. Maritain żył jeszcze, kiedy właśnie w idealnym, jego zdaniem, społeczeństwie i ustawodawstwie amerykańskim przyjmowano, jedną po drugiej,ustawy godzące w ład moralny, które dziś w imię postępu przejmuje Europa.Książka MaritainaLe paysan de la Garonnez polowy lat 60-tych, a więc wydana już po Soborze, to opis zajmujący, a jednocześnie pełen konsternacjii skruchy.Głos Maritaina był jedynie pierwszym sygnałem nasilającego się trendu, zaczęto bowiem coraz częściej poddawaćkrytyce nie tyle postanowienia Soboru - wśród których były takie, które zapowiadały przyszłe katastrofy, masoweodchodzenie od Kościoła i wszczętą przeciw niemu radykalną krucjatę - co bulwersujące rozprzężenie wewnątrzKościoła, brak dyscypliny, apostazję i mnożenie się mini--papieży. Teologowie atakujący nieomylność papieża samisiebie mieli za nieomylnych. Mogli to robić tym łatwiej, żemedia cały swój aparat oddały do ich dyspozycji, zapraszającdo otwartej dyskusji żyjących dotychczas na uboczu księży i biskupów. Nawet ten, kto nie był radykałem, czuł pokusę, żeby opowiedziećo swoich „kłopotach" i skrytykować tzw. „średniowieczną" postawę Kościoła w sprawach takich jak celibat księży, kapłaństwo kobiet, większa swobodaseksualna czy tolerancja wobec marksizmu. W rezultacie uczestnicy pewne-go kongresu, który odbył się na uniwersytecie w Louvain,dostrzegli realizację zasad nauczania Chrystusa w „rewolucji kulturalnej" Mao Tse Tunga.
Nie ma powodu, żeby zalobbynie uważać również mediów, których ogromna dzisiaj siła stanowi ilustrację naszej tezy: kiedy Kościół przyjął statuslobby,nietyle przyjął równość, co otworzył drzwi dla religijnegostatusu innychlobbies.Powtórzmy: w każdym społeczeństwie istnieje pewien centralny kult i jeśli pozycji tej niezajmie Kościół, to zajmie ją jakieś innelobby.Naiwni liberalni ideolodzy albo tego nie zrozumieli, albo świadomie to zaplanowali. W ten sposób rozprzestrzeniła się nie tylko powszechna obojętność, sięgająca tak daleko, że Kościół i religia stały się przedmiotemdrwin i nienawiści, lecz powodująca również uchylanie się instytucji od podjęcia ciążącego na nich obowiązku. Od czasów Soboru Kościół traci niezliczone rzesze wiernych, maleje liczba powołań kapłańskich i kurczy się jegoobecność w sferze kultury: w muzyce, architekturze, nauce. Jest prześladowany dlatego, że oddal władzę i co za tym idzie - zrzekł się swojej misji(„Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego"). Oddanie władzy spowodowało jedynie, że szuka nowego partnera: w liberalnym, zdesakralizowanym społeczeństwie. Bardzo mylił się Romano Guardini, kiedy po wojnie oznajmił: oto stało sięmożliwe odrodzenie się wiary i moralności katolickiej!Jednakże w ciągu ostatnich trzydziestu lat sława Soboru nieco wyblakła,nie ulega bowiem kwestii, że co poniektórzy wykorzystują go dla swoich partyzanckich celów. Krytycy Soboru i jego idei reprezentują szerokie spektrum,pomimo że operujący z „centrali" liberalni księża i lewicowe media inicjująregularne kampanie przeciwko „wstecznikom". Dosyć trudno jednak postawić znak równości między „integrystycznym" biskupem Lefebvrem i kardynałem Ratzingerem, jakkolwiek obaj krytykowali poszczególne uchwały Soboru, nową liturgię, tłumaczenie mszału.
Kiedy arcybiskup Nowego Jorku,kardynał John 0'Connor, udostępnia swoją katedrę bratu w biskupstwie, Austriakowi Alfonsowi Sticklerowi, żeby celebrował tam tradycyjną mszę dlatysięcy wiernych, nie można mówić o „zacofaniu", lecz o dbaniu o interesyreligijne wiernych wyznania rzymskokatolickiego. Wbrew nostalgii rzeszy byłych katolików, katolicy prawdziwi w głębi serca nie podpisali się pod tą„umową społeczną" ani pod resztą wypływających z niej uchwał soborowychoraz interpretujących Sobór. Widać to choćby po tym, że wierni ci opowiadają się za Rzymem, za papieżem, podczas gdy ich przeciwnicy często brutalnie atakują papieża, zarzucając mu „zacofanie" i „reakcyjne poglądy". Wielka wojna XX wieku toczy się więc nadal również wewnątrz Kościoła i nie mawątpliwości, która strona jest bliższa właściwego wyboru. byłych katolików, katolicy prawdziwi w głębi serca nie podpisali się pod tą„umową społeczną" ani pod resztą wypływających z niej uchwał soborowychoraz interpretujących Sobór. Widać to choćby po tym, że wierni ci opowiadają się za Rzymem, za papieżem, podczas gdy ich przeciwnicy często brutalnie atakują papieża, zarzucając mu „zacofanie" i „reakcyjne poglądy". Wielka wojna XX wieku toczy się więc nadal również wewnątrz Kościoła i nie mawątpliwości, która strona jest bliższa właściwego wyboru.* **Tak więc z grubsza wygląda sytuacja, trzeba ją jednak zdiagnozować nie tylko w aspekcie wewnętrznych problemów Kościoła, lecz i w szerszym kontekście, w tym smutnym okresie ideologicznych konfliktów. Żyjemy w epoce,w której wielkie instytucje - Kościół, państwo, rodzina, wymiar sprawiedliwości, uniwersytety, świat artystyczny itd. - stopniowo ulegają rozpadowi.Cierpi na tym ich autorytet i maleje szacunek dla siebie samych. Nowoczesność polega między innymi na tym, że jesteśmy świadkami nowego podziału władzy, na czym cierpią przede wszystkim tradycyjnie silne instytucje.
Niewiadomo dokładnie, dlaczego instytucje te podupadają - podobnie jak instytucje rzymskie, które również były w stadium rozkładu, kiedy ustępowałymiejsca z jednej strony barbarzyńcom z północy, z drugiej zaś - misteryjnym religiom południowo-wschodnim. Stwierdzamy w ten sposób jedynie podobieństwo, nie wyciągamy wniosków na użytek naszej epoki.Rozpad instytucji, ich słabnięcie pociąga za sobą zjawisko rozproszenia.Niektórzy mówią o diasporze Kościoła, np. Emile Poulat, francuski badaczKościoła. Jego zdaniem Kościół posoborowy przetrzyma to, co Yves Congarnazwał „kościelną rewolucją październikową" (wszak wielcy buntownicy teżumierają), ale nie wystarczy mu już sił i świadomych celu przywódców, byśmy mogli oczekiwać „nowego renesansu", jak chciał Guardini. Papież zajmuje się ostatnimi bastionami, jakie są do zdobycia, głównie ludźmi młodymi. Ale oni, miliony z nich, są ofiarami liberalnej kultury, narkotyków,Michela Jacksona i ogólnego rozprzężenia. Po prostu nie istnieją dzisiaj rzesze, które można by było poderwać do wyprawy krzyżowej. Tymczasem zagrożona jest również zwykła duchowa integralność człowieka, w którą rozliczne trucizny sączą uniwersytety i media, reklamy i sekty.Katolicka „diaspora" oznaczałaby zatem nie tyle poszerzenie dotychczasowej uniwersalności, co rozproszenie, rozmycie w świecie obcych „wartości", w każdym bądź razie osłabienie, poczucie braku silnego centrum. Wielu zwiedzionych hasłami twierdzi, że papiestwo się przeżyło, bow demokratycznym świecie stanowi ono właściwie jedyny autokratycznysystem, dyktaturę. W średniowieczu także dało się słyszeć podobne śmieszne oskarżenia, wystarczy wspomnieć propozycję Marsyliusza z Padwy, by papież był ni mniej, ni więcej tylko cesarskim urzędnikiem i żeby głowa Kościoła zmieniała się okresowo.
Po Soborze również pojawił się pomysł pełnegoreligijnego ekumenizmu (oczywiste kopiowanie ONZ), wedle którego główny urząd sprawowaliby kolejno: papież, mufti, tybetański lama, naczelny rabin itd. Ugodziłoby to w samą istotę Kościoła i doprowadziło jedynie do demokratycznej anarchii. Widzimy jednak, że dzisiaj poważni myśliciele, tacyjak Paul Ricoeur i Marcel Gauchet, oznajmiają, że przeżyła się również samademokracja i należałoby wypracować nowy system zasad, w którym możliwebyłoby rzeczywiste respektowanie woli ludu.Powiedzmy raz jeszcze, że pomimo trwania papiestwa, diaspora wydajesię faktem, a nawet znajduje się w centrum uwagi. Na Zachodzie stykam sięz bardzo wieloma grupami, których członkowie, jakkolwiek nie odchodzą odswojego rzymskiego pnia, to jednak sami organizują swoje życie religijne,swoje kontakty i filozofię, znajdując usprawiedliwienie dla swoich poczynań w tym, że Sobór każdemu daje takie uprawnienia i że biskupi zajmują się raczej polityką i socjologią aniżeli nauczaniem, dyscypliną i kondycją duchową.Jeśli zresztą pojawi się taka grupa, to inne środowiska za bardzo nie protestują, bo niemal nie widzi się i nie czuje w takich sytuacjach ręki Rzymu. Powszechna jest opinia, że osłabiona centrala, Watykan, przychylnie traktujetakie nowe grupy, bo one przynajmniej nie sprawiają kłopotów, nie szukająokazji do krytyki. We Włoszech, Argentynie, Stanach Zjednoczonych, Belgii,Francji i wielu innych krajach, istnieją dziś takie trzymające się zasad wiarygrupy katolickie, które są wierne papieżowi, studiują encykliki, historię Kościoła - a jednocześnie stosunki społeczne, sytuację młodzieży i jej potrzeby.Mowa jest zatem o zdrowym zjawisku, należałoby tylko uważać, żeby taka stopniowo usamodzielniająca się grupa nie wypracowała sama dla siebieodrębnego systemu i żeby nie powstała w ten sposób jakaś półoficjalna reformacja. Zycie religijne stymulowane jedynie od wewnątrzszybko odrzuca ciężary związanez przynależnością do centralii jej prozaiczne uwarunkowania.Można wówczas stworzyć sektę,a później jakąś inną religię, jakiśnowy anty-Kościół. Zjawisko toma niezwykłą dynamikę w Stanach Zjednoczonych, gdzie centralny Kościół nigdy nie istniałi gdzie pod wpływem reformacjidzień po dniu powstają nowe „kongregacje": dla kobiet, dla kolorowych, dlamłodych, przez co rodzi się jakiś inny, synkretyczny światopogląd.
Tak zdarzyłoby się zapewne w ostatnich wiekach Cesarstwa Rzymskiego, gdyby niepojawili się tacy wybitni ludzie, jak św. Ambroży i św. Augustyn, a na tronienie zasiadł Konstantyn, który potrafił ułożyć i rozwiązać to równanie: tylkojednolity Kościół jest w stanie scalić rozpadające się cesarstwo.Dzisiaj nie ma Ambrożego, Augustyna, Konstantyna czy papieża Grzegorza, to zaś, co jest, to ogarniająca glob ideologia demokracji, w której kłębiąsię małe autorytety, mali polityczni gracze i fałszywi prorocy religijni, dbający jedynie o własny interes. Ci z radością powitaliby diasporę, bo wówczas Rzym nie byłby w stanie funkcjonować jako główny autorytet moralny. Towłaśnie nazywa się dziś „religijną demokracją". Owi łowcy korzyści, którzymałym nakładem sił i środków w dziedzinie etyki i filozofii obsadzili pozycje quasi-dyktatorów, jako oficjalni mediatorzy w sporze Kościół-społeczeń-stwo, nie przepuszczą żadnej okazji, by podkreślić w mediach swoje znaczenie. Grozi nam rozłam, schizma w Kościele. Pomimo wszystko jest historycznie niemożliwe, żeby religijność jako taka została z duszy człowieka wyeliminowana. Nie jest też prawdopodobne,żeby pieniące się pogańskie idee wypełniły pustkę, jaka powstała w wynikuowej umowy społecznej. Są one raczej symptomami zwykłej rozpaczy, przejawami aktywności intelektualnej i dotykają jedynie malej części elity.W tej prognozie religijnej ważnym czynnikiem jest również fakt, że osłabienie, o którym mowa, jest procesem dotyczącym jedynie Zachodu, a zatem jegogłówna przyczyna tkwi być może w tym, że wiele obiecujące dogmaty liberalnego społeczeństwa odwracają uwagę od religii i transcendencji.
To zapewne tłumaczy, dlaczego tacy wybitni myśliciele jak Mircea Eliade i Carl Gustav Jung,Rene Guenon i Martin Heidegger, z jednej strony, gnieżdżą się na obrzeżachchrześcijaństwa, z drugiej zaś - zgłębiają nauki, znane jako jego rywalki. Podąża za nimi duża liczba zachodniej młodzieży i być może ich wpływowi przypisać należy też fakt, że w Burgundii, w kulturalnym i religijnym centrum Europy, gdzie swego czasu budował kościoły i wygłaszał kazania św. Bernard, dzisiajdziałają klasztory obrządku tybetańskiego, mające wielu chętnych, którzyw czasach Cluny poszliby za swoim chrześcijańskim powołaniem zakonnym. Wiele czynników zatem należy uwzględnić, żeby postawić tezę: Kościółkatolicki wydaje się słabnąć, ale ludzka religijność, która została bez mistrza,nadal jest spragniona wiary i prawdy. To wina - i błąd - tych, którzy już oddziesięcioleci zamiast wiary dają ludziom do ręki kamienie, naiwnie sądzącbyć może, iż epoka ta nie czeka na wiarę, lecz na mgliście zarysowaną sprawiedliwość społeczną.
Tak w każdym razie głoszą liczni kaznodzieje w błędnym przekonaniu, że ludzkość przechodzi przemianę (stąd popularnośćTeilharda de Chardin), że zmienia między innymi religię, że chce stworzyćglobalny humanizm i religijny pluralizm. Te fałszywe nauki wszędzie już jednak ponoszą fiasko, a ich strzępy zatykają autentyczne źródła wiary.Kryje się w tym wszakże niebezpieczeństwo, bo i dziś - jak zawsze - istnieją religie dynamiczne, systemy religijne i ideologie, które czekają na to,żeby swoich (religijnych) rywali, a wśród nich przede wszystkim katolicyzm,osłabić i zneutralizować. Taką ideologią był komunizm, dzisiaj jest nią liberalny humanizm i religia mahometańska. Nie jest naszym zadaniem poświęcać im w tym miejscu więcej uwagi, możemy jedynie stwierdzić, że nie działają one w duchu „pluralizmu", że uważają go za porażkę Rzymu, nie zaś za„nową myśl" Watykanu. Czyli że bardzo dobrze wiedzą, iż bez władzy niemożna kierować ludźmi i że wiernym trzeba też dać nadzieję na zwycięstwo.Właśnie tej nadziei brakuje dzisiaj w szerokich kręgach katolików. Przyzwyczajono ich do tego, że w „nowym świecie" (pluralistycznym, humanistycznym, nieskończenie tolerancyjnym) „triumfalizmem" byłoby dążenie doodzyskania centralnej pozycji. Nie tylko dążenie, ale nawet wspominanie o tym. Natomiast inne ideologie i religie robią to otwarcie, często agresywnie, dla nich perspektywa zwycięstwa stalą się bliższa, ich możliwości znacznie się poszerzyły.
Zaakceptowano na przykład, że w Rzymie powstał wspaniały, piękny meczet na chwałę Allaha, głównie z pieniędzy Arabii Saudyjskiej, a więc ortodoksów, ale na obszarze islamskim nie wolno budować kościołów chrześcijańskich. Naiwnością byłoby przypuszczać, że muzułmanin, protestant, żyd, hinduista docenia fakt, iż Kościół wyciągnął do niego prawicę. Jak pisał po Soborze rabin Berkowitz z Chicago, jest to oznakasłabości. Żydzi do tej pory „triumfowali" nad swoimi przeciwnikami i prześladowcami i teraz też nie potrzebują „dialogu". Nawet bliscy katolicyzmowi anglikanie odrzucają propozycję pojednania (wielu ich księży przeszłow ostatnich latach na katolicyzm), a kierujący oficjalnym dialogiem po obustronach nie są w stanie uzgodnić, co ich dzieli. Weźmy choćby wspólnotęz Taize we Francji: od dialogu rozpoczęło się to rokujące wielkie nadziejespotkanie katolików i protestantów, ale potem dialog się urwał, a jedenz przywódców tej grupy, Max Thurian, został katolikiem.
Niech to wszystkonie odbiera nikomu odwagi, ale przyznajmy, słowo „dialog" nie jest środkiem magicznym, jedna ze stron musi ustąpić. Tylko która?Skoro istnieją takie bariery między religiami chrześcijańskimi - patrzrównież problemy Rzymu w stosunkach z Moskwą - to jakaż mroczna rysuje się przyszłość, kiedy to chrześcijaństwo „pojedna się" z laickim humanizmem? Ten ostatni awansował dziś do rangi światowej religii, nauczają gow szkołach (oczywiście pod innym szyldem), uważany jest za neutralny, a zatem za nieszkodliwy i tolerancyjny. Wystarczy jednak przeczytaćManifest humanistycznyczy deklaracje paryskiego Koła Voltaire'a, by wiedzieć, jak zawzięta może być nienawiść wobec chrześcijaństwa. Człowiek nieoczekiwałby zawieszenia broni, gdyby Rzym nie zasługiwał na to, by wśródjego księży i teologów sformować „piątą kolumnę" pod przewodem - jak toma miejsce ostatnio i datuje się od Soboru - takich postaci jak Hans Kiing,Schillebeeckx, Gaillot, Charles Curran, McBrien, Drewermann czy niektórzypołudniowoamerykańscy księża z kałasznikowami w ręce.I to także składa się na obraz dzisiejszego Kościoła, przynależy do niego,podobnie jak dwa tysiące lat temu rzymskie igrzyska cyrkowe. Wówczas jednak jądra chrześcijańskiej religii bronili wybitni ludzie i święci - jako wiary,jako filozofii i jako instytucji. Pogrążanie się w nostalgii to jednak niepo-trzebna strata czasu, ponieważ, jak podkreślaliśmy, Kościół nie jest w stanieuwolnić się z więzów umowy społecznej i oddaje pole modernizmowi na warunkach przeciwnika.
Zachodnia ideologia naszej epoki jest wroga instytucjom, preferuje rozdrobnienie, a w imię dialogu inicjuje kampanie przeciwko sakralnej tradycji. Formułując to inaczej, można powiedzieć, że triumfujewrażliwość protestancka, bo przecież reformacja, od Lutra po groteskowesekty amerykańskie (telewizyjni ewangeliści itd.), głosi ciągłą odnowę, nawet wówczas, gdy jej hasło brzmi „Z powrotem ku Ewangelii!". W żadnymrazie nie wolno reformacji lekceważyć, ale nie wypada też zapominać, że z tejgleby wykiełkowała demokracja i że pluralizm nieszczególnie sprzyja podstawowym zasadom religii rzymskokatolickiej. Dialog - owszem,caritas -w każdym razie, ale drobiazgowa analiza doktryny partnera dialogu i niestrudzone, otwarte głoszenie racji Kościoła muszą zarazem być samoobroną.
Pismo Poświęcone Fronda nr 21-22
TOMAS MOLNAR
Tłum. ELŻBIETA CYCIELSKA
Tekst jest rozdziałem książki
Szdzadvegi merleg[Bilans u schyłku wieku],Wyd. Kairos, Budapest 1998.