Jak długo nosiłeś się z zamiarem odejścia z dziennikarstwa? To był impuls czy proces?

Myślałem o tym od dawna, ale wewnętrzną decyzję podjąłem ponad pół roku temu, kiedy zacząłem się w myślach rozstawać z „Rzeczpospolitą”. To we mnie narastało.

Po tekście Gmyza o trotylu?

Kilka miesięcy wcześniej. Trotyl mojej decyzji nie zdetonował, ale był kolejną kroplą, utwierdzał w przekonaniu.

Ale kiedy uznałeś, że wypełniłeś swą rolę?

Zacząłem pracować w dziennikarstwie zaraz po upadku komuny. To nie był zawód, w którym ot po prostu zarabiałem pieniądze. Na początku w ogóle nie myślałem o pieniądzach. Robiłem to dla pasji, z przekonania, że przy okazji robię też coś dobrego dla Polski, dla nowego, budującego się porządku. Znajdowałem się na wielu zakrętach, ale pierwsze wątpliwości, czy warto, zaczynałem mieć w okolicy 2004 roku. Nie chciałem jeszcze odchodzić, ale zauważałem, że w dziennikarstwie zaczyna się źle dziać.

Co masz na myśli? Przecież „Rzeczpospolita”, w której wtedy byłeś, święciła tryumfy! Zwłaszcza jej dziennikarstwo śledcze.

Rzeczywiście to były świetne teksty, najlepszy okres w okolicach afery Rywina. W debatach publicznych, na przykład o Jedwabnem - jak dobrze pamiętasz, bo przecież pracowaliśmy w jednej redakcji, byłem szefem działu politycznego - „Rzepa” odgrywała bardzo ważną rolę. Ważne było poczucie misji i rzetelność. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym ze św. pamięci Maćkiem Łukasiewiczem, który swoim brutalnym, charakterystycznym językiem mówił, jak trzeba się porządnie zachowywać w różnych sytuacjach. Był ważną postacią w moim zawodowym życiu. W najlepszym okresie. Ale potem zaczęły narastać niepokojące fakty.

Jakie? Pojawienie się na rynku „Dziennika” Axela Springera? „Newsweeka”? Narastanie dziennikarstwa tabloidowego?

Nie chcę lecieć po tytułach i nazwiskach naszych kolegów. Ale lawinowo zaczęła narastać presja konkurencyjna między wielkimi wydawnictwami. Z jednej strony był Axel Springer, z drugiej Agora i Presspublica. Rosła rola tabloidów. Dosyć szybko zaczęły się obniżać standardy. Wydawcy naciskali, by publikować szybko, bez weryfikacji. Pamiętam, jak koledzy, których bardzo ceniłem, bo byli bardzo dobrymi, rzetelnymi dziennikarzami, przynieśli materiał niedorobiony. Oni: „Musisz to puścić, bo za chwilę opublikuje to ‘Dziennik’, wyemituje TVN i będziemy po nich”. Pierwszy raz zauważyłem, że coś ważnego się zmienia, bo ci sami dziennikarze dwa lata wcześniej nie wpadliby na pomysł publikacji o czymś, czego w stu procentach nie jesteśmy pewni. A tekst ten i tak – w porównaniu do tego, co publikuje się dzisiaj – spełniał całkiem wysokie standardy. Przekonałem ich, żebyśmy tego nie publikowali. Że lepiej nie mieć niczego, aniżeli …

… humbug?

Tekst niedopracowany. Ale wtedy narodził się inny świat. Zaczął się wyścig. Telewizyjne programy publicystyczne także zaczęły się tabloidyzować. Realizowano je tak, że sadzano naprzeciw siebie dwóch kogutów i to - co dzisiaj jest powszechne - wystarczyło. Poważne programy spychano na margines.

Ale przecież w tym wszystkim brałeś udział. Miałeś swoje programy: „Powiększenie”, „Kuchnię polityczną” i „Minęła dwudziesta” w TVP 3 oraz „Wydarzenia Dnia” w TV Puls.

Ależ tak, we wszystkim uczestniczyłem. Nie twierdzę, że byłem poza tym światem. Czasami dałem się także ponosić i wchodziłem w te walki. Starałem się jednak nadal trzymać standardy. Pewnie raz mi się to udawało, innym razem nie. Próbowałem robić poważne programy telewizyjne, w których rozmawialiśmy, a nie tylko nawalali się. Jednak presja wydawców na to, aby robić nawalankę, była duża.

Żądali skandalu i krwi?

Akurat w telewizji publicznej, dla której pracowałem, żądali tego, aby zachować równowagę. Nie tyle jednak chodziło o balans, ale żeby nie narazić się żadnym partiom i politykom. Zdarzało mi się jeszcze robić programy, z których byłem dumny, bo mówiły o sprawach ważnych. Ale wokół, w innych mediach, takich programów już nikt nie potrzebował. Zorientowałem się też, że Telewizja Polska zaprosiła mnie do współpracy z powodów pozamerytorycznych. Pasowałem do układanki. A wyleciałem z dnia na dzień z tych samych powodów - doszło do przetasowań - choć prowadzone przez mnie programy w paśmie „Minęła dwudziesta” miały coraz lepszą oglądalność. Poczułem, że nie chce mi się walczyć ani po jednej, ani po drugiej stronie. Chciałem być dziennikarzem, a nie trybem w układach walk politycznych. Nadal chodziłem do programów i pisałem teksty, kochałem dziennikarstwo, realizowałem pasję, ale nabrałem większego dystansu. Wiedziałem, że nie zmierza to w dobrym kierunku.

Teraz, żegnając się z zawodem, napisałeś na blogu, że „model biznesowy, który sprawiał, że mediom opłacało się być uczciwym, rzetelnym i bezstronnym, kończy się”.

Siedem lat temu założyłem Salon24 i przyjrzałem się, jak to się kręci od strony biznesowej. Wiele rozmawiam z ludźmi, którzy zajmują się reklamą i Internetem i zrozumiałem, że model biznesowy, na którym opierały się tradycyjne media, po prostu się wali. Nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. U nas jednak o wiele szybciej.

Ale Twoją platformę blogerską Salon24 często podaje się za przykład sukcesu w sieci.

I słusznie, bo to jest sukces. Ale to nie jest przedsięwzięcie dziennikarskie. Owszem, pisują u nas profesjonalni dziennikarze, ale przede wszystkim ludzie innych zawodów i politycy. Jest to rodzaj dziennikarstwa obywatelskiego, ale nie w ścisłym tego słowa znaczeniu biznes medialny.  Salon ma się dobrze, mamy milion unikatowych użytkowników, nadal jestem jego współwłaścicielem i nim zarządzam. Ale była to moja aktywność obok dziennikarstwa.

Na czym więc polega krach modelu biznesowego tradycyjnych mediów?

Powstała olbrzymia konkurencja w mediach internetowych. Są ich tysiące. Zmienił się model reklamowy. Ludziom z marketingu coraz rzadziej opłaca się dawać wielkie ogłoszenia do gazet codziennych lub telewizji. Wolą inwestować w precyzyjnie targetowane reklamy w sieci. Reklamy gwałtownie staniały, co sprzyja firmom, które chcą się promować, ale z punktu widzenia mediów jest dramatycznie. Skoro coraz mniej jest pieniędzy, zwalnia się dziennikarzy, obcina im pensje, jakość mediów spada, proces degradacji nie ma szans się zatrzymać.

Tobie także obcinano wynagrodzenie?

Moje zarobki też zaczęły maleć, choć nie narzekam, bo miałem niezłą pozycję, realizowałem kilka projektów naraz. Coraz częściej jednak musiałem robić rzeczy, które mnie nie rajcowały. Oczekiwano, że będę podkręcał rozmowy, wchodził w konflikty z rozmówcami. Nie chciało mi się prowadzić wywiadów z Januszem Palikotem i Stefanem Niesiołowskim. Zajmować tematami partyjnymi. Być zależnym od zmieniających się układów polityczno-towarzyskich. Przestało mnie to bawić. Postanowiłem więc zrobić krok dalej, zająć się rozwijaniem biznesu, w którym wykorzystam moje doświadczenia ze świata komunikacji. A to, co rozumiem przez misję, mam zamiar realizować w powołanym przeze mnie - razem z Jankiem Ołdakowskim i Darkiem Gawinem – think tanku Instytut Wolności. Myślę, że tam mogę zrobić więcej pożytecznych rzeczy niż w dziennikarstwie. Choć trzymam kciuki za wszystkich moich przyjaciół i znajomych, którzy pozostają w zawodzie.  I dziękuje wszystkim, z którymi przez te lata pracowałem.

Rozmawiał Błażej Torański

Wywiad pochodzi ze strony www.sdp.pl