W dzisiejszym dodatku "Plus i Minus" ("Rzeczpospolita") Jadwiga Staniszkis wspomina okres młodości i czas PRL. Warto przeczytać ten wywiad, który ukazuje jak to żyło się w PRL!

Poniżej fragment wywiadu:

MP: Egalitaryzacja okresu PRL polegała wyłącznie na równaniu w dół?

JS: Nie, bo przy tym niskim poziomie i małej rozpiętości dochodów było naprawdę wiele egalitaryzujących działań u podstaw. Tworzono na przykład stołówki w szkołach. Pamiętam, że właściwie całe studia żywiłam się darmową zupą w stołówce. Dla mojego pokolenia jakieś banany czy pomarańcze w ogóle nie istniały. Nasze marzenia nie dotyczyły więc tego rodzaju rzeczy, żadnych przedmiotów, modeli samochodów itd. Marzyliśmy raczej o stworzeniu czegoś w sobie, czyli o sprawach cywilizacyjno-kulturowych. To było znacznie łatwiej dostępne, bo działały rozmaite instytucje, jak liczne domy kultury czy biblioteki. Wtedy nie do pomyślenia było to, z czym mamy do czynienia obecnie: gminy, w których nie ma ani jednego kiosku czy księgarni.

Jako dzieciaki mieliśmy domy pełne książek, a biblioteki szkolne działały pełną parą. Pamiętam też biblioteki z książkami niepotrzebnymi, wyrzuconymi z innych państwowych bibliotek. To nie były tylko zakazane pozycje, ale też niepraktyczne z ideologicznych pobudek romansidła, których akcja toczyła się gdzieś w dworach. Co tydzień mama z tych bibliotek znosiła do domu mnóstwo tytułów, oprócz, oczywiście, książek kupionych w księgarniach.

MP: Co można było kupić w tych księgarniach?

JS: Pamiętam, że po 1956 r. wychodziły całe serie literatury południowoamerykańskiej. Zresztą słynna Biblioteka Klasyków Filozofii zaczęła wychodzić jeszcze podczas stalinizmu. Esej „Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego" Johna Locke'a, czyli swoisty hymn na cześć wolności, wyszedł w 1955 r. I te wszystkie książki naprawdę leżały nawet na półkach nauczycieli prowincjonalnych szkół. Mogli sobie na nie pozwolić, bo książki były niesamowicie tanie. Pamiętam, jak kosztowały jeszcze 2,40 czy 2,50 zł. A wartość pieniądza była porównywalna do dzisiejszej. Liczba książek, które można było kupić za przeciętną pensję, była z dzisiejszego punktu widzenia wręcz niewyobrażalna.

Stąd nasze głowy pełne były marzeń o wartościach. Toczyliśmy później w towarzystwie wspaniałe dyskusje, bo dzięki łatwemu dostępowi do świetnej literatury wszyscy dysponowaliśmy pokaźnym kapitałem intelektualnym.

MP: Mówiła pani o stołówkach w szkołach i na uczelniach, podawano też dzieciom tran. Co jeszcze?

JS: Ja na przykład miałam problem z płucami. Pamiętam, że bez problemu zapewniono mi prewentorium dla dzieci z cieniami w płucach. Do tego były oczywiście coroczne kolonie i różne wycieczki szkolne. Dzieci, także te biedne, miały możliwość poznawania Polski. Zresztą w wielu miejscowościach do dziś stoją te stare pensjonaty, które kiedyś były pełne obozów i kolonii. Niestety, obecnie tylko straszą pustką, podupadają i bankrutują. Chodziło się też z klasą do muzeów, teatrów. Dziś moje wnuki chodzą do najlepszych warszawskich liceów, ale wydaje mi się, że one mniej otrzymują w tych szkołach, niż ja otrzymywałam w żeńskim państwowym liceum w Poznaniu w latach 50. Dzisiejsza szkoła nie rozbudza w uczniach wyższych potrzeb. Pamiętam, że we mnie szkoła wzbudziła potrzebę, by poznawać, doskonalić się. Zjeździłam wtedy całą Polskę autostopem i poznałam naprawdę wspaniałe miejsca i ciekawych ludzi. Oczywiście, takie inspiracje wynosi się też z domu, ale chodzi o to, że wtedy dostęp do kultury był na wyciągnięcie ręki. A to kultura buduje w nas chęć pójścia do przodu.

Cały tekst w Plusie Minusie