Popularny współczesny mit głosi, że to dopiero my, którzy mamy postoświeceniową naukę, odkryliśmy, iż nieżywi nie powstają z martwych. Ludzie starożytności, biedacy, byli nieoświeceni, wskutek czego wierzyli we wszystkie te szalone cuda. Jednak takie myślenie jest po prostu fałszywe - mówi anglikański biskup Nicholas T. Wright w rozmowie Antonym Flew w książce "Bóg istnieje".

Odpowiem najkrócej jak potrafię. Mój ojciec przeczytał  moją opasłą książkę  „Resurrection of the Son of God”, gdy miał osiemdziesiąt trzy lata. Przeczytanie siedmiuset stron zajęło mu trzy dni. Czytał przez cały czas; nie robił nic innego. Następnie zadzwonił do mnie i powiedział: „Skończyłem”. Ja na to: „Co?” A on mówi: „No, przeczytałem. I muszę przyznać,  że od mniej więcej sześćsetnej strony zaczęła mi się podobać”. Pomyślałem wtedy, że to cudownie dwuznaczny komplement. Mój ojciec pracował w branży drzewnej. Powiedziałem: „Tato,  musisz wiedzieć, że pierwsze mniej więcej pięćset stron to system korzeniowy. A jak drzewo nie ma korzeni, nie będzie stało  i nie wyda owoców”. A on odpowiedział: „Tak też sobie myślałem. Ale ja zawsze wolałem wyższe konary”.

A zatem muszę teraz zagłębić się nieco w system korzeniowy. Jedną z rzeczy, jakie naprawdę sprawiały mi przyjemność, gdy pisałem tę książkę, były powroty do ulubionych miejsc starożytności oraz badania nad starożytnymi wierzeniami na temat życia po śmierci. A trzeba wiedzieć, że choć w świecie  grecko-rzymskim istnieje wielkie bogactwo wierzeń na temat życia po śmierci, to w ogóle nie występuje tam pojęcie „zmartwychwstania”. W praktyce Pliniusz, Ajschylos, Homer, Cyceron i rozmaici inni pisarze mówią coś w tym sensie: „Wiemy, oczywiście, że nie ma czegoś takiego jak zmartwychwstanie”. Jednocześnie Żydzi wypracowali całkiem sprecyzowaną teologię zmartwychwstania i wierzyli, że na końcu dziejów lud  Boży cieleśnie powstanie z martwych. Czynnik czasowy jest tu bardzo istotny, ponieważ chrześcijanie w świecie zachodnim używają słowa zmartwychwstanie w ogólnikowym sensie – jako oznaczającego „życie po śmierci” – którego to znaczenia nie miało ono nigdy w świecie starożytnym. Było to zawsze słowo bardzo konkretne, oznaczające to, co ja nazywam życiem  po życiu po śmierci. Innymi słowy, najpierw umieramy, jesteśmy martwi i nieżywi w sensie cielesnym, a następnie „zmartwychwstajemy”, co znaczy, że rozpoczynamy nowe życie w sensie cielesnym, nowe życie po „życiu po śmierci” – cokolwiek może znaczyć to ostatnie wyrażenie.

Możemy prześledzić sposób, w jaki wiara w „zmartwychwstanie” pojawia się w judaizmie. Zmartwychwstanie jest procesem dwuetapowym. Bezpośrednio po śmierci znajdujemy się w miejscu tymczasowym czy w stanie przejściowym, następnie zaś przechodzimy do zupełnie nowego życia zwanego „zmartwychwstaniem”. Gdy pisałem swoją książkę, dużą przyjemność sprawiło mi porównanie żydowskich wierzeń w życie po śmierci z podobnymi wierzeniami całego świata starożytnego.  Również wewnątrz samego judaizmu istnieją istotne różnice  pod tym względem. Faryzeusze wierzyli w zmartwychwstanie i wydaje się, że wiarę tę podzielała większość wyznawców judaizmu palestyńskiego w czasach Jezusa. Saduceusze w ogóle nie wierzyli w życie po śmierci, a już z pewnością nie wierzyli w zmartwychwstanie. Z kolei tacy ludzie jak Filon i być może esseńczycy (choć to jest sporne) wierzyli w jednoetapową bezcielesną nieśmiertelność, czyli że po śmierci idziemy od razu  tam, gdzie mamy iść, i tam już zostajemy i nie doświadczamy późniejszego zmartwychwstania.

 

Jest to tym bardziej interesujące, że we wszystkich społeczeństwach, jakie badano pod tym względem, wierzenia dotyczące życia po śmierci są bardzo konserwatywne. W obliczu śmierci ludzie są skłonni zwracać się ku znanym sobie wierzeniom i praktykom, ku miejscom, z których pochodzą, ku temu, co przy okazji obrzędów pogrzebowych zaleca ich tradycja, rodzina bądź wioska. A zatem jest rzeczywiście czymś zdumiewającym, że wszyscy znani nam wcześni chrześcijanie aż do końca drugiego wieku, kiedy to gnostycy zaczęli używać  słowa „zmartwychwstanie” w całkiem innym sensie (to jednak  pozostawmy na boku) – wszyscy znani nam wcześni chrześcijanie przez pierwsze cztery bądź pięć pokoleń wierzyli w przyszłe zmartwychwstanie cielesne, mimo że większość z nich wywodziła się ze świata pogańskiego, gdzie tego typu pomysły  uchodziły za wierutne brednie.

 

Popularny współczesny mit głosi, że to dopiero my, którzy mamy postoświeceniową naukę, odkryliśmy, iż nieżywi nie powstają z martwych. Ludzie starożytności, biedacy, byli nieoświeceni, wskutek czego wierzyli we wszystkie te szalone cudy. Jednak takie myślenie jest po prostu fałszywe. Nawiązuje do tego wspaniała wypowiedź C. S. Lewisa. Mówiąc o dziewiczym poczęciu Jezusa, powiada on, że Józef martwił się ciążą Marii nie dlatego, że nie wiedział, skąd się biorą dzieci, ale właśnie dlatego, że doskonale to wiedział. Podobnie rzecz się ma ze zmartwychwstaniem Jezusa. Ludzie starożytności byli pełni niedowierzania w obliczu chrześcijańskiej relacji o zmartwychwstaniu, ponieważ doskonale wiedzieli, że gdy ludzie umierają, to pozostają martwi.

 

A zatem okazuje się – i jest to dla mnie absolutnie fascynujące – że we wczesnym chrześcijaństwie możemy znaleźć kilka modyfikacji klasycznych wierzeń żydowskich dotyczących zmartwychwstania. Po pierwsze, zamiast zmartwychwstania, które miało być udziałem całego ludu Bożego na końcu dziejów, pierwsi chrześcijanie mówili o tym, że już wcześniej stało się ono udziałem jednego człowieka. Tymczasem, o ile wiemy, żaden Żyd z pierwszego wieku nie wierzył, by choćby jeden człowiek mógł zostać wskrzeszony przed wszystkimi innymi. Mamy tu zatem zasadniczo nową ideę, w którą jednak wszyscy uwierzyli.

 

Po drugie, chrześcijanie wierzyli, że zmartwychwstanie pociągałoby za sobą przemienienie ciała fizycznego. Wydaje się, że ci Żydzi, którzy wierzyli w zmartwychwstanie, wyznawali dwie koncepcje. Jedni mówili, że w wyniku zmartwychwstania wytworzy się ciało fizyczne dokładnie takie, jak to teraz, inni zaś utrzymywali, że będzie to ciało świetliste, świecące niczym gwiazda. Wcześni chrześcijanie nie mówili nic takiego. Mówili o nowym rodzaju cielesności – wyraźnie widać to u Pawła, ale nie tylko u niego – nowym rodzaju wcielenia, które jest zdecydowanie cielesne w tym sensie, że trwałe i materialne, ale przemienione w taki sposób, że teraz jest niepodatne na ból, cierpienie ani śmierć. To jest coś absolutnie nowego. Judaizm nie zna takiej koncepcji zmartwychwstania.

 

Po trzecie, ma się rozumieć, pierwsi chrześcijanie wierzyli, że Mesjasz zmartwychwstał, w co nie wierzył żaden Żyd czasów drugiej świątyni, ponieważ według judaizmu drugiej świątyni Mesjasz nigdy nie miał zostać zabity. I to było zatem nowością.

 

Po czwarte, chrześcijanie posługiwali się ideą „zmartwychwstania” w całkowicie nowy sposób. W ramach judaizmu pojęcie to było używane jako metafora powrotu z wygnania, co widać w 37 rozdziale księgi Ezechiela. Tymczasem w ramach wczesnego chrześcijaństwa – mam tu na myśli bardzo wczesne chrześcijaństwo, na przykład Pawła – mówi się o nim w połączeniu z chrztem, świętością i rozmaitymi innymi aspektami życia chrześcijańskiego, których judaizm z pewnością nie uwzględniał posługując się słowem „zmartwychwstanie”. To znów dowodzi radykalnej innowacji, odejścia od kształtu, jaki pojęcie to miało w światopoglądzie żydowskim.

 

Po piąte, przekonujemy się, że najwcześniejsi chrześcijanie zaczynają myśleć o „zmartwychwstaniu” jako o czymś, w czym lud Boży już teraz ma swój udział. Chrześcijanie czują się powołani do pracy razem z Bogiem w celu spełnienia tego, co rozpoczęło się w Wielkanoc, aby w ten sposób przyspieszyć nadejście nowego świata, który Bóg w końcu uczyni. To również jest całkiem nowe, choć wytłumaczalne jedynie jako mutacja wewnątrz judaizmu.

 

Po szóste, odkrywamy, że we wczesnym chrześcijaństwie idea „zmartwychwstania” przestała być doktryną jedną z wielu, wprawdzie ważną, ale nie najważniejszą – jak to było w judaizmie – a stała się sednem wszystkiego. Wyjmijcie ją na przykład z listów św. Pawła, lub z Pierwszego Listu św. Piotra, Objawienia św. Jana lub z pism Ojców Kościoła z drugiego wieku, a zniszczycie całą ich strukturę. Musimy wyciągnąć stąd wniosek, że musiało się wydarzyć coś, co przeniosło „zmartwychwstanie” z obrzeży do samego środka – co uczyniło je osią całego systemu.

 

I wreszcie po siódme, odkrywamy, że we wczesnym chrześcijaństwie praktycznie nie było konkurencyjnych wierzeń na temat tego, co dzieje się po śmierci. W judaizmie było kilka różnych punktów widzenia, w świecie pogańskim było ich jeszcze więcej, ale we wczesnym chrześcijaństwie tylko jeden: samo zmartwychwstanie. Zważywszy na konserwatyzm poglądów większości ludzi w kwestii życia po śmierci, jest to niezwykłe. Naprawdę wygląda to tak, jakby najwcześniejsi chrześcijanie mieli dobry powód, aby przemyśleć na nowo nawet ten najbardziej osobisty i najważniejszy element wiary. A gdy spojrzymy na poglądy wczesnego chrześcijaństwa, widzimy, że wcześni chrześcijanie nie byli zgodni w bardzo wielu sprawach, a jednocześnie niesamowicie jednomyślni nie tylko co do wiary w zmartwychwstanie, ale i co do tego, jak ono przebiega i jakie ma skutki. Wszystko to bardzo szczegółowo przedstawiłem w swojej książce.

 

Zmusza nas to jako historyków do zadania bardzo prostego pytania: dlaczego wszyscy znani nam wcześni chrześcijanie od najwcześniejszych udokumentowanych czasów wyznawali ów nowy, ale niezwykle jednomyślny pogląd na zmartwychwstanie? Jest to autentycznie interesująca kwestia historyczna sama w sobie. Ma się rozumieć, że wszyscy znani nam wcześni chrześcijanie powiedzieliby: „Mamy taki pogląd na zmartwychwstanie ze względu na naszą wiarę w Jezusa”. Gdyby, jak przypuszcza wielu sceptycznych naukowców, idea, że Jezus zmartwychwstał, zaczęła kiełkować dopiero po dwudziestu lub trzydziestu latach istnienia chrześcijaństwa, to we wczesnym chrześcijaństwie znaleźlibyśmy mnóstwo nurtów, w których zmartwychwstanie nie odgrywałoby istotnej roli – a gdyby nawet była o nim mowa, to przedstawiane byłoby inaczej niż we wczesnym chrześcijaństwie. A zatem powszechność i jednolitość wierzeń wczesnych chrześcijan na temat zmartwychwstania każe nam uznać, że w owym czasie z pewnością wydarzyło się coś, co ukształtowało i zabarwiło cały ruch wczesnochrześcijański.

 

W tym momencie musimy powiedzieć: „W porządku,  ale co z relacjami ewangelicznymi?” Co z rozdziałem 28 u Mateusza, krótką relacją w rozdziale 16 u Marka i dłuższą w rozdziale 24 u Łukasza, oraz dużo dłuższą w rozdziałach 20 i 21 u Jana. I oczywiście ja, jak praktycznie wszyscy badacze Nowego Testamentu, wierzę, że spisano je dużo później. Nie wiem, kiedy dokładnie napisano Ewangelie. Nikt tego nie wie, chociaż naukowcy wciąż powtarzają, że wiedzą. Mogły zostać napisane już w latach pięćdziesiątych pierwszego wieku; niektórzy twierdzą, że nawet wcześniej. Mogły zostać napisane także później, w latach siedemdziesiątych lub osiemdziesiątych; niektórzy utrzymują, że nawet w dziewięćdziesiątych. Jednak dla mojego rozumowania w tej chwili nie ma to żadnego znaczenia.

 

Chodzi o to, że ewangeliczne relacje o zmartwychwstaniu (oraz związany z nimi materiał z początku Dziejów Apostolskich) mają wszystkie te istotne cechy wspólne czterem ewangeliom, które w sensie historycznej krytyki źródeł dowodzą, że chociaż zostały spisane później, odwołują się do bardzo wczesnej tradycji ustnej, którą poddają pewnej redakcji, nie zmieniając jej jednak w żaden zasadniczy sposób. Ma to oczywiście znaczenie, które trudno przecenić.

 

Pierwszą z tych cech jest portret Jezusa w relacjach o zmartwychwstaniu. Ludzie powtarzają aż do znudzenia (prowadząc badania do swojej książki, byłem już zmęczony wypowiedziami uczonych, którzy wciąż to podkreślają), że (1) ewangelia Marka została napisana jako pierwsza i nie ma w niej prawie nic na temat zmartwychwstania; że (2) następna powstała ewangelia Mateusza i tam również niewiele jest na ten temat; że wreszcie (3) pod koniec wieku powstały ewangelie Łukasza i Jana i że dopiero one zawierają opowieści o Jezusie jedzącym pieczoną rybę, przygotowującym posiłek na brzegu, zapraszającym Tomasza, aby go dotknął, i tak dalej. Zgodnie zatem z tą teorią pod koniec pierwszego wieku niektórzy chrześcijanie zaczęli uważać, że Jezus tak naprawdę nie miał natury ludzkiej, że nie był naprawdę człowiekiem, wobec czego Łukasz i Jan wymyślili te historie na dowód, że on naprawdę był człowiekiem, że zmartwychwstały Jezus miał naprawdę kształt cielesny, i tak dalej.

 

Kłopot z tą teorią – która, jak już mówiłem, jest bardzo popularna – polega na tym, że w owych relacjach (o Jezusie przygotowującym posiłek na brzegu, przełamującym chleb w Emaus, zapraszającym Tomasza, aby go dotknął, i tak dalej) występuje ten sam Jezus, który przechodzi przez zamknięte drzwi, czasami jest rozpoznawany, a czasami nie, pojawia się i znika wedle woli i wreszcie jest uniesiony do nieba. Spójrzmy na to w ten sposób: gdybyśmy chcieli wymyślić jakąś relację w roku, powiedzmy, 95, ponieważ martwiłoby nas to, że niektórzy członkowie naszej społeczności mają wątpliwości co do tego, czy Jezus był naprawdę człowiekiem z krwi i kości, to nie włączalibyśmy takiego materiału. Byłoby to coś w rodzaju „strzału do własnej bramki”.

 

Z drugiej strony, gdybyśmy byli Żydami z pierwszego wieku pragnącymi wymyślić historię o Jezusie zmartwychwstałym, to naturalnym źródłem biblijnym do wykorzystania byłby dla nas 12 rozdział księgi Daniela – jeden z wielkich tekstów o zmartwychwstaniu z czasów judaizmu drugiej świątyni. W 12 rozdziale księgi Daniela czytamy, że sprawiedliwi będą świecili w królestwie Ojca niczym gwiazdy. Prawdę powiedziawszy, Jezus cytuje to w 13 rozdziale ewangelii według św. Mateusza. Jest to tym bardziej fascynujące, że żadna z relacji o zmartwychwstaniu nie przedstawia Jezusa jako świecącej gwiazdy. A przecież powinien świecić, gdyby relacje te były wymyślane na podstawie tekstów.

 

A zatem w kontekście tych dwóch punktów widzenia obraz Jezusa w opowieściach o zmartwychwstaniu jest bardzo, ale to bardzo osobliwy. To nie jest to, czego moglibyśmy oczekiwać. Nie ma takiego modelu w żydowskich opowieściach z tamtych czasów. A mimo to w relacjach Mateusza, Łukasza i Jana (relacja Marka jest zbyt krótka, abyśmy mogli wiedzieć, co by powiedział, gdyby ją rozwinął), jest to obraz niezwykle jednolity. A zatem wydarzyło się coś bardzo osobliwego. Odnosimy wrażenie, jak gdyby ewangeliści chcieli nam powiedzieć: „Wiemy, że bardzo trudno będzie wam w to uwierzyć, ale to właśnie się wydarzyło”. Stało się coś nadzwyczajnego, co odcisnęło swój ślad w tych relacjach. Ludzie nie wyssaliby takich rzeczy z palca. Każdy, kto pisałby fikcyjną relację z wydarzeń Wielkanocy, uczyniłyby Jezusa dużo bardziej rozpoznawalnym.

 

Chciałbym teraz uczynić pewną uwagę na marginesie. Jeżeli przeczytamy relacje o zmartwychwstaniu u Mateusza, Marka, Łukasza i Jana w oryginalnej grece i zestawimy je z sobą, to okaże się, że są one całkiem różne – nawet wtedy, gdy opowiadają ten sam fragment historii o kobietach idących do grobu i tak dalej. W każdej z tych relacji użyto innych słów. Nic zatem nie wskazuje na to, że zostały po prostu skopiowane jedna z drugiej.

 

Ponadto w relacjach o zmartwychwstaniu mamy do czynienia z niemal całkowitym brakiem aluzji do Starego Testamentu. W relacjach dotyczących ukrzyżowania widać wyraźnie, że historia śmierci Jezusa była wielokrotnie opowiadana w społeczności wczesnych chrześcijan, i można w nich znaleźć – podobnie jak w relacjach o pochówku – aluzje do Psalmu 22, do rozdziału 53 Księgi Izajasza, do Księgi Zachariasza i innych części Starego Testamentu. Potem jednak czytamy relacje o zmartwychwstaniu u Mateusza, Marka, Łukasza i Jana i nie znajdujemy żadnych aluzji ani odniesień. (A pamiętamy, że już w rozdziale 15 Pierwszego Listu do Koryntian Paweł powiedział, że Chrystus zmartwychwstał „zgodnie z pismem” – już we wczesnych latach pięćdziesiątych pierwszego wieku Paweł miał do dyspozycji bogaty arsenał tekstów starotestamentowych, za pomocą których mógł interpretować zmartwychwstanie.) Także Mateusz, który bardzo lubi mówić o wypełnianiu się słowa proroków, z łatwością mógłby powiedzieć: „Stało się to, aby wypełniły się pisma, które mówią…” Jednak Mateusz tego nie robi. Podobnie Jan, gdy uczniowie poszli do grobu, powiada, że „nie rozumieli jeszcze Pisma, [które mówi] że On ma powstać z martwych” ( J 20, 9). Nie cytuje jednak owego pisma, ani nie mówi nam, o które pismo chodzi. Z kolei u Łukasza, na drodze do Emaus, Jezus objaśnia pisma uczniom – ale znów Łukasz nie mówi nam, ani o które pisma chodzi, ani co Jezus o nich powiedział.

 

Jest to bardzo dziwne. Albo musimy uznać, że wczesny kościół stworzył relacje o zmartwychwstaniu pełne aluzji do Starego Testamentu, a Mateusz, Marek, Łukasz i Jan niezależnie od siebie usunęli te odniesienia, albo musimy uznać, że opowieści te czerpią pełnymi garściami z wczesnej tradycji ustnej, która poprzedziła refleksję teologiczną i egzegetyczną. Według mnie to drugie stanowisko jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne.

 

Trzecią fascynującą cechą owych relacji jest miejsce kobiet. (Sprawa jest dobrze znana, a ja nie widzę w niej nic niezwykłego.) W świecie starożytnym – zarówno żydowskim, jak i pogańskim – kobiety nie były wiarygodnymi świadkami w sądzie. I już wtedy, gdy Paweł powołuje się w Pierwszym Liście do Koryntian (rozdział 15) na ludową tradycję dotyczącą Jezusa, powiada: „Przekazałem wam na początku to, co przejąłem: że Chrystus umarł – zgodnie z Pismem – za nasze grzechy, że został pogrzebany, że zmartwychwstał trzeciego dnia, zgodnie z Pismem; i że ukazał się…” – tu następuje lista mężczyzn – „…Kefasowi, a potem Dwunastu, później zjawił się więcej niż pięciuset braciom równocześnie; większość z nich żyje dotąd, niektórzy zaś pomarli. Potem ukazał się Jakubowi, później wszystkim apostołom. W końcu, już po wszystkich, ukazał się także i mnie…” W tym momencie pytamy: „Zaraz, zaraz, Pawle, a gdzie są kobiety?” Odpowiedź zaś jest taka, że już na początku lat pięćdziesiątych pierwszego wieku tradycja ludowa usunęła kobiety z tych relacji, ponieważ wiedziała, że w przeciwnym razie znajdzie się w kłopocie. Jaki to kłopot, widzimy czytając Celsusa, który wiek później szydzi ze zmartwychwstania, mówiąc, że wiara w nie opiera się na świadectwie kilku rozhisteryzowanych niewiast.

 

Jest zatem fascynujące, że u Mateusza, Marka, Łukasza i Jana mamy Marię Magdalenę, inne Marie i inne kobiety. I pierwszym świadkiem zmartwychwstania jest właśnie Maria Magdalena (wiemy, że miała bardzo burzliwą przeszłość), która występuje we wszystkich czterech relacjach. Jako historycy musimy powiedzieć, że gdyby opowieści te zostały wymyślone pięć lat później – nie mówiąc już o trzydziestu, czterdziestu, czy nawet pięćdziesięciu latach – to Maria Magdalena nigdy nie wystąpiłaby w tej roli. Z punktu widzenia apologetów chrześcijaństwa, pragnących wyjaśnić sceptycznemu audytorium, że Jezus rzeczywiście zmartwychwstał, powierzenie roli świadka Marii Magdalenie byłoby strzałem we własną stopę. Ale dla nas – historyków – taka informacja jest nieoceniona. Pierwsi chrześcijanie nigdy, ale to nigdy by tego nie wymyślili. Opowieści te – o kobietach znajdujących pusty grób, a następnie spotykających zmartwychwstałego Jezusa – musimy uznać za rzetelne świadectwa historyczne.

Przejdźmy zatem do czwartej i ostatniej fascynującej cechy tych relacji. Mówię teraz jak kaznodzieja, który przez ostatnie trzydzieści pięć lat praktycznie rok w rok wygłaszał kazania wielkanocne. W tradycji zachodniej kaznodzieje, którzy wygłaszają kazania o Jezusie zmartwychwstałym, mają skłonność mówić o naszym przyszłym życiu, naszym zmartwychwstaniu, naszej wędrówce do nieba. Jednak w relacjach o zmartwychwstaniu u Mateusza, Marka, Łukasza i Jana nic się nie mówi o naszym przyszłym życiu. I odwrotnie: niemal za każdym razem, gdy Paweł wspomina o zmartwychwstaniu, nie zapomina wspomnieć również o naszym przyszłym życiu. W Liście do Hebrajczyków czytamy o zmartwychwstaniu Jezusa i o naszym przyszłym zmartwychwstaniu; w Objawieniu św. Jana znów znajdujemy związek między naszym zmartwychwstaniem a zmartwychwstaniem Jezusa. Justyn Męczennik, Ignacy Antiocheński i Ireneusz, właściwie cała nasza tradycja jest zgodna co do tego, że „myślimy o zmartwychwstaniu Jezusa, aby zastanowić się nad naszym zmartwychwstaniem”.

Ale Mateusz, Marek, Łukasz i Jan nie mówią: „Jezus zmartwychwstał, a zatem pewnego dnia i my zmartwychwstaniemy”. Oni mówią – i to często zaskakuje ludzi – „Jezus zmartwychwstał, a zatem naprawdę był Mesjaszem. Bóg zaczął nowe dzieło stworzenia. Mamy zadanie do wykonania. A ponadto odkryliśmy, że powinniśmy oddawać cześć Jezusowi, ponieważ odkryliśmy, że był on ucieleśnieniem Boga Izraela, Stwórcy wszechświata”. Innymi słowy, relacje, jakie znajdujemy w Ewangeliach, są pierwotnymi wersjami tej historii, w których nie ma jeszcze miejsca na rozumowanie: „Chrystus zmartwychwstał, a zatem i my zmartwychwstaniemy”, jakie znajdujemy stale u Pawła i w całej tradycji, poczynając od późnych lat czterdziestych pierwszego wieku. Musimy zatem wyciągnąć wniosek, że te relacje wywodzą się z czasów wcześniejszych, z czasów, gdy bardzo, bardzo wczesny kościół wciąż jeszcze był wstrząśnięty tym całkowicie nieoczekiwanym wydarzeniem, jakim było zmartwychwstanie, i dopiero próbował zrozumieć, co ono oznacza.

Wszystko to nasuwa pewne wnioski. Aby wyjaśnić rozkwit wczesnego chrześcijaństwa, aby wytłumaczyć istnienie tych czterech relacji o zmartwychwstaniu oraz niektórych fragmentów w Dziejach Apostolskich i u Pawła, musimy uznać, że bardzo wczesny kościół naprawdę wierzył, iż Jezus zmartwychwstał cieleśnie. Nie mamy żadnych świadectw pochodzących od wczesnych chrześcijan, którzy wierzyliby w coś innego. Jak  jednak możemy to wyjaśnić jako historycy?

Oczywiście jako chrześcijanie możemy zawsze uchylić to pytanie. Wielu chrześcijan tak właśnie robi – i wielka szkoda, ponieważ wówczas umyka im to, co najważniejsze. Ludzie często mówią: „On przecież był Synem Bożym. Mógł uczynić wszystko. To oczywiste, prawda?”

Ja jednak nie chcę tak postępować. Chcę pozostać wierny samym tekstom, które tego nie mówią. Musimy zadać sobie pytanie, w jaki sposób wyjaśnimy to nadzwyczajne zjawisko – przede wszystkim pojawienie się wczesnego chrześcijaństwa, które przyjęło taki, a nie inny kształt i snuło takie, a nie inne opowieści? Przeglądając wyjaśnienia historyczne, dochodzę do wniosku, że musiały się wydarzyć dwie konkretne rzeczy: (1) musiał być pusty grób, o którym wiedziano, że jest właśnie tym grobem; nie mogło być tu pomyłki; (2) zmartwychwstały Jezus musiał się ukazywać. Te dwie rzeczy musiały rzeczywiście mieć miejsce.

Dlaczego? Otóż dlatego, że gdyby był tylko pusty grób, a Jezus nie ukazałby się swoim uczniom, wszyscy w świecie starożytnym wyciągnęliby oczywisty wniosek (oczywisty dla nich, jeśli nie dla nas): rabusie grobów. W owych czasach regularnie rabowano groby, zwłaszcza gdy pochowani w nich ludzie byli bogaci lub sławni, bo wtedy mogły się w nich znajdować klejnoty lub inne wartościowe rzeczy. A zatem powiedzieliby to, co powiedziała Maria: „Zabrano Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono” ( J 20, 2). Gdyby wszystkim, co się wydarzyło, był tylko pusty grób, w ogóle nie mówiliby o zmartwychwstaniu.

Tak samo nie możemy wyjaśnić danych historycznych, o których była mowa, twierdząc po prostu, że uczniowie musieli mieć jakieś przeżycie, które uznali za spotkanie z Jezusem. Oni wiedzieli, że Jezus został zabity. Ale wiedzieli również, że ludzie miewają halucynacje lub wizje, że widują duchy. Literatura starożytna – zarówno żydowska, jak i pogańska – pełna jest takich rzeczy. Zaczyna się to u Homera, jest u Wergiliusza, jest wszędzie. Ostatnio niektórzy, próbując dowieść, że zmartwychwstanie nie mogło mieć miejsca, mówili coś w tym rodzaju: „Ma się rozumieć, że gdy umierają ludzie, których kochamy, czasami doświadczamy ich obecności w tym samym pokoju; uśmiechają się do nas, być może nawet coś mówią, a potem znów znikają. Może to właśnie przydarzyło się owym uczniom”. To prawda; czytałem trochę literatury na ten temat. Jest to dobrze udokumentowane zjawisko, związane z procesem przeżywania żalu, i możemy je wyjaśniać, jak się nam podoba. Rzecz jednak w tym, że wcześni chrześcijanie również znali takie zjawiska. Doskonale wiedzieli, że są takie rzeczy jak wizje, halucynacje, sny, duchy i tak dalej. Innymi słowy, gdyby mieli doznanie, nawet bardzo żywe, spotkania z Jezusem, ale grób nie byłby pusty, powiedzieliby: „Mój Boże, to było bardzo przejmujące i w pewnym sensie pocieszające, ale on, oczywiście, nie zmartwychwstał, ponieważ umarli nie zmartwychwstają (dopóki wszyscy umarli nie zostaną wskrzeszeni na końcu dziejów) – a poza tym jego ciało nadal spoczywa w grobie”.

W tym momencie musimy sobie przypomnieć, w jaki sposób ówcześni Żydzi chowali zmarłych. Większość pochówków żydowskich w Palestynie odbywała się w sposób dwuetapowy. Najpierw zawijano ciało w płótna, nasączone obficie wonnościami, i umieszczano je na półce w skalnym grobowcu, a być może nawet w piwnicy domu. Nie „grzebano” ich w taki sposób, w jaki zmarłych chowają ludzie współczesnego świata Zachodu – czyli w grobie wykopanym w ziemi i następnie zasypanym – ponieważ należało wrócić, by zebrać kości, gdy tylko ciało ulegnie rozkładowi. (Właśnie ze względu na woń rozkładu potrzebne były wonności; nikt nie narażałby się na wydatek związany z zakupem wonności, gdyby ciało zakopywano w ziemi.) Następnie, gdy ciało uległo już rozkładowi, zebrane kości składano w ossarium, naczyniu na kości, które przechowywano w  loculus (niewielkiej niszy w tylnej ścianie grobowca) lub w jakimś innym dogodnym miejscu. Archeologowie wciąż wykopują dziesiątki ossariów w Jerozolimie, ilekroć tylko buduje się nową drogę, nowy hotel Hilton lub nowe osiedle mieszkaniowe. Archeologowie mają ich setki, a nawet tysiące.

Rzecz w tym, że gdyby ciało Jezusa znajdowało się nadal w grobowcu, uczniowie łatwo by je znaleźli. A wtedy powiedzieliby: „Jakkolwiek owe halucynacje były bardzo przekonujące, on nie zmartwychwstał”. A zatem my, jako historycy, musimy stwierdzić, że grób naprawdę musiał być pusty i że uczniowie naprawdę musieli widzieć lub – jeśli kto woli – spotkać kogoś, w kim rozpoznano Jezusa, nawet jeżeli wydawał się dziwnie przemieniony w taki sposób, którego nie oczekiwali i który również nas zbija z tropu, kiedy czytamy relacje o tym wydarzeniu.

Dochodzimy wreszcie do ostatniego ruchu w tej partii szachów. W jaki sposób ja, jako historyk, wyjaśniam te dwa wydarzenia, które uznałem za rzeczywiste: pusty grób i ukazywanie się Jezusa. Zdecydowanie najprostszym wyjaśnieniem jest to, że po prostu tak było, że Jezus rzeczywiście zmartwychwstał, Bóg istnieje a uczniowie rzeczywiście go spotkali, chociaż jego ciało było odnowione i przemienione w taki sposób, że zdawało się istnieć zarazem w dwóch wymiarach. (Być może rzeczywiście jest to najlepszy sposób rozumienia tego zjawiska: Jezus żył wówczas w wymiarze boskim i ludzkim lub, jeśli kto woli, jednocześnie w niebie i na ziemi.)

Zmartwychwstanie Jezusa dostarcza faktycznie  wystarczającego wyjaśnienia pustego grobu i późniejszych spotkań  z Jezusem. Przebadawszy wszystkie inne możliwe hipotezy, o których czytałem w literaturze przedmiotu, sądzę, że jest to również wyjaśnienie konieczne.

 

Nicholas T. Wright w rozmowie z Antonym Flew

 

Fragment książki Antonyego Flew pt. "Bóg istnieje", Wydawncitwo FRONDA 2011.