Dominikanin Marcel Dubois pisze, że ludzie zazdroszczą Żydom ich wybrania. Dlaczego? Bo ludzie myślą – podobnie zresztą jak wielu Żydów – że wybranie to jest po ludzku coś wspaniałego. Że być wybranym to znaczy być kimś lepszym, kimś stojącym wyżej. A to jest kompletnie coś odwrotnego. To jest wybranie do tego, by być sługą Boga. To jest wybranie do tego, by być cierpiącym sługą Jahwe. Kto by to zaakceptował? Widzę nawet po wielu moich znajomych Żydach, że oni w gruncie rzeczy stali się poganami i nie chcą tego wybrania.

ODNAJDUJĘ SENS BYCIA ŻYDEM

rozmowa z Janem Grosfeldem

Jan Grosfeld (1949) – doktor habilitowany, wykładowca Akademii Teologicznej w Warszawie, sekretarz Komisji Episkopatu Polski do spraw Dialogu z Judaizmem, autor między innymi książki „O pokusie zejścia z krzyża”.

Pochodzę z tak zwanej postępowej rodziny przedwojennego żydowskiego komunisty, ale w domu nie byłem wychowywany komunistycznie. Właściwie to nie byłem wychowywany ani komunistycznie, ani antykomunistycznie, ani religijnie, ani antyreligijnie. Trochę tak jak roślina – wegetatywnie. Właściwie żyłem bezrefleksyjnie, w ogóle nie zadawałem sobie istotnych pytań, w przeciwieństwie do wielu moich znajomych z tego samego środowiska, którzy potem stali się intelektualistami lub działaczami opozycji. W ogóle nie zadawałem sobie pytań poważniejszych: ani o sens i cel życia, ani o sprawiedliwość czy jakieś poważne wartości. To wszystko w ogóle mi nie stawało przed oczami. Przyszło mi niedawno na myśl, że w którymś w psalmie, gdzieś jest napisane, że Pan Bóg stwarza taką sytuację pustynną dla swojego Ludu, po to żeby potem coś z niego uczynić. I faktycznie, myślę – ale to właściwie jest już myślenie post factum – że ten cały czas, kiedy wszyscy moi znajomi, nawet moja siostra, byli działaczami opozycyjnymi, ja byłem raczej taką osobą, która myślała, jak tu jakąś karierę naukową zrobić, jak tu urządzić się najwygodniej. Była też kwestia kobiet. Byłem wtedy raczej taki bon vivant. Mówię: „raczej”, bo u mnie nic na większą skalę nie wychodzi. Być może to właśnie była ta pustynia, gdzie nie dostałem nic „dobrego”, co by mi potem utrudniło wejście na drogę ku Bogu.

- A jak wszedłeś na tę drogę?

To stało się dość późno, dopiero w trakcie małżeństwa. Moja żona, która też była niewierząca, chociaż wychowana w rodzinie katolickiej, ale w szkole szybko odeszła od wiary – zaczęła powoli wracać do Boga. Powodem tego były między innymi nasze problemy małżeńskie, rodzinne, to, że nie mieliśmy dzieci, również to, że byłem osobą trudną we współżyciu. Wówczas byłem jednak tylko obserwatorem. Stałem z boku i przyglądałem się. Pamiętam, że kolosalne wrażenie wywarły na mnie słowa Jana Pawła II tuż po jego wyborze na papieża. To była jego pierwsza homilia i on powiedział: „Jezus – Syn Boga Żywego”. Powiedział to po włosku, ale mnie to tak nieprawdopodobnie uderzyło, że nawet do dziś to we mnie trwa. Ochrzciłem się dopiero w 1981 roku. To była dziwna sytuacja. Kiedy byliśmy z żoną w Paryżu, poszedłem do księdza Sadzika, tamtejszego przełożonego pallotynów, i mówię do niego: „Wie ksiądz, chciałbym się ochrzcić”. Nie miałem żadnego intelektualnego ani duchowego powodu, jakoś tak się to działo samo przez się, zupełnie bezrefleksyjnie.

- Tak samo przez się? Bez żadnych przygotowań?

Zero przygotowań. Mojego udziału nie było w tym kompletnie. Są ludzie, którzy długo szukają Boga. Męczą się, czytają tysiące książek, przeżywają dramaty intelektualne. Pan Bóg był jakoś łaskaw i nie kazał mi nic robić. Ksiądz Sadzik nie zdążył mnie jednak ochrzcić, umarł zanim przyszedłem następnym razem. Wróciłem więc do Warszawy i tu się ochrzciłem. Dostałem od razu chrzest, pierwszą komunię i bierzmowanie. Zakonnik, który udzielał mi sakramentów, proponował też ślub kościelny, ale mieliśmy wtedy kryzys małżeński i nic z tego nie wyszło. Po chrzcie było jednak coraz gorzej, do tego stopnia, żeśmy w 1983 roku rozwiedli się formalnie. Był to trudny czas dla nas, ale po pewnym okresie każde z nas zobaczyło, że nie za bardzo umie żyć oddzielnie bez drugiego. Wróciliśmy więc do siebie. Pan Bóg widział jednak, że mamy bardzo trudną sytuację – wrócić do siebie po tylu latach i być razem jest ciężko – i dał nam jako wsparcie wspólnotę neokatechumenalną.

- A jak odnajdowałeś w tym wszystkim swoją żydowskość? Rozmawiałem kiedyś z pewnym religijnym Żydem, który także był wychowywany w ateistycznej rodzinie przedwojennego komunisty i on mi mówił, że dla niego żydowskość to był jakiś fakt biologiczny z przeszłości, bez żadnego znaczenia.

Dla mnie dokładnie tak samo. To był fakt biologiczny, nawet nie kulturowy, nie mówiąc już o religijnym. Cierpienia od innych ludzi z tego powodu nigdy nie doznawałem. No może troszeczkę w szkole podstawowej.

A kiedy zacząłeś zyskiwać świadomość żydowską?

Byłem świadomy, że jestem Żydem z pochodzenia. Pamiętam, że nie wiedziałem, jak mam rodzicom powiedzieć o tym, że się ochrzciłem. Myślałem, że ojcu będzie to obojętne, zaś dla matki będzie to wielki problem. Tymczasem było odwrotnie. Matka powiedziała mi: „Syneczku, ty wiesz najlepiej, co jest dla ciebie dobre”. Ojciec natomiast zareagował nerwowo, zrobił się czerwony i rzucił mi w twarz: „Przechrzta!”. A ja mu na to: „Tato, jaki przechrzta? Z czego?”. To go uspokoiło... Kiedy zacząłem chodzić do Kościoła, to świadomość żydowskości w sensie religijnym była dla mnie zerowa. To, że przestała być zerowa, zawdzięczam wspólnocie.

- Myślisz, że gdybyś nie trafił do wspólnoty, gdzie jest wiele znaków nawiązujących do żydowskich korzeni chrześcijaństwa, to byś...

Myślę, że jeszcze gorzej. Gdybym nie trafił do wspólnoty, to dzisiaj albo byłbym poza Kościołem, albo byłbym jakimś walczącym polako-nacjonalistą.

Dlaczego? Żeby gdzieś się znaleźć, zaczepić, uchwycić koniecznie jakiejś podpórki. Bo człowiek nie jest w stanie wytrzymać bez tożsamości prawdziwej. Albo udawanej. Gdzieś musi się czegoś złapać. Natomiast ten typ formacji, który jest w neokatechumenacie, naprawdę dał mi coś niezwykłego. Nie tylko utrzymało się i rozwija moje małżeństwo. Zacząłem odkrywać też to, kim jestem. Nie tylko kim jestem egzystencjalnie – że jestem biedakiem, człowiekiem słabym, który ciągle szuka grzechu, sądząc, że da mu to jakąś satysfakcję lub pożytek, ale zacząłem też dostrzegać działanie Boga w moim życiu. Bardzo bliskie zaczęły mi być postacie biblijne, w których losach odnajdywałem swoje przeżycia, a ich relacje z Bogiem zaczęły być ważnym punktem odniesienia dla mojego osobistego życia. Zacząłem odkrywać, co to znaczy być Żydem. Niczego nie czytałem z takim zafascynowaniem, jak egzegetycznych tekstów jerozolimskiego rabina Epsteina, który pisał o Abrahamie, o Izaaku, o Jakubie. Strasznie przeżywałem czytanie tych tekstów, w których egzegeza tych postaci łączyła stronę egzystencjalną z teologiczną. Była to jakby archetypiczna sytuacja człowieka w dynamicznej relacji z Bogiem i ludźmi. Odkryłem wtedy w sobie takie żydowskie powołanie do egzegezy tekstu, czego przedtem nigdy nie miałem. Nigdy wcześniej specjalnie nie rozumiałem filozofii, nie rozumiałem żadnych poważnych tekstów dotyczących ludzkiego życia, a teraz dzięki wierze, dzięki temu, co Pan Bóg zaczął ze mną robić, zacząłem móc w ogóle rozumieć, co się dzieje z człowiekiem, kim jest człowiek, na czym polega jego życie. To było dla mnie dosyć niezwykłe, teksty filozoficzne zaczęły być dla mnie zrozumiałe.

- Wielu Żydów, którzy przyjęli chrześcijaństwo, twierdzi, że dopiero odkrywając Jezusa, w pełni odkryli swoje żydostwo. Czy dzięki chrześcijaństwu nie rozumiesz lepiej judaizmu?

Na pewno nie powiedziałbym, że odnajduję judaizm. Judaizm to jednak rzecz dość konkretna, ściśle obwarowana. Powiedziałbym, że odnajduję sens bycia Żydem. Nie odwoływałbym się jednak do samej religii żydowskiej, lecz raczej do żydowskiej drogi, drogi życiowej z Bogiem i z ludźmi. Na pewno odnajduję siebie jako Żyda w chrześcijaństwie. To jest pewne. W różnych miejscach, gdzie pojawia się problem w stosunku do Żydów, mówię od razu, że jestem Żydem i nie mam żadnych zahamowań. Widzę, że mam w tej sprawie pewną wolność, której wielu moich znajomych Żydów nie ma. Na pewno odnajduję w chrześcijaństwie ten biblijny typ wiary. To mnie fascynuje. Że wszystko jest zupełnie inaczej niż sobie człowiek kalkuluje i wyobraża, że jedyny możliwy sposób patrzenia to spojrzenie wstecz już po fakcie, a nie próba jakiegoś zaglądania Panu Bogu do rękawa.

Widzę, że cała sfera tej pogańskiej religijności, która jest dla nas wszystkich bardzo charakterystyczna, odchodzi ode mnie, a na to miejsce wchodzi myślenie: co Bóg chciał mi przez to powiedzieć? A nie tak jak wcześniej: co to będzie? Co to będzie?... Jeszcze mało widzę, ale więcej niż dawniej. W tym właśnie widzę to odnajdywanie bycia Żydem. Tu nie chodzi o judaizm, ale o pewien głębszy, duchowy wymiar. Myślę, że Pan Bóg powstrzymuje mnie przed zbytnim zagłębianiem się w judaizm, być może, żebym za bardzo się w tym nie zagubił. Biorę ten korzeń żydowski, ale nie skupiam się na nim. Jest on ważny jako fundament, jako pewne tło, ale to daleko nie wszystko o co chodzi w chrześcijaństwie.

- To, co mówiłeś o biblijnym typie wiary, od razu skojarzyło mi się z „filozofią dialogu”, gdzie życie traktowane jest jako nieustanny dialog najpierw z Bogiem, a potem z innymi ludźmi. Czy to nie zastanawiające, że największymi promotorami tej filozofii w naszym stuleciu byli Żydzi: Buber, Rosenzweig, Levinas...

To jest pewien typ relacji z Bogiem. To nie jest relacja niewolnika z władcą.

To jest tak, jak mówi Jezus: jesteście moimi przyjaciółmi. A to oznacza, żeby się z tym Bogiem mocować, tak jak jest w Starym Testamencie, kiedy Jakub przez całą noc mocuje się z Bogiem. Kiedy walczy, bo chce jakoś zatrzymać swoją wolę, ale widzi, że przegrywa, że ta Boża wola, Boża miłość i Boża moc są większe niż jego własne. A to oznacza, że gdzieś człowiek kłóci się z Bogiem. I co mówi Pan Bóg do Jakuba? „Odtąd nie będziesz zwał się Jakub, tylko Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i zwyciężyłeś”. Co znaczy walczyć z Bogiem? Można to rozumieć na dwa sposoby: walczyć z Bogiem to walczyć przeciwko Bogu, albo walczyć po tej samej stronie co Bóg. Walczyć, to znaczy zmagać się z Nim, sprzeciwiać się Mu, ale także przytrzymać się Go, nie uciec od Niego. Jeśli więc będziesz walczył razem z Bogiem ze wszystkim, co ci zagraża, to będziesz zwyciężał.

Pewien mężczyzna w mojej wspólnocie mówi: „Naprawdę, Pan Bóg i ja nie możemy się zupełnie porozumieć”. I to jest prawda. Ale on nadal jest w tej wspólnocie, jest kantorem i katechetą. On ma doświadczenie tego, że naprawdę Pan Bóg jest całkowicie inny od naszych wyobrażeń, ale po faktach widać, że On chce dla mnie dobrze. Tylko, że ja mogę zobaczyć to tylko potem. Pod warunkiem, że nie ucieknę. Bo jak ucieknę z tego miejsca, w którym On chce mnie zbawić, na przykład jak się rozwiodę albo odejdę z Kościoła, to nigdy nie będę mógł doświadczyć, że Pan Bóg ratuje z najgorszych sytuacji, a ja mogę tylko prosić Go, żeby On to moje życie dalej prowadził.

- A jak odbierasz te słowa świętego Pawła, że „nie ma już Żyda, ani Greka”?

Czasami, kiedy słyszę w kościele słowa Pisma, że my, poganie, jesteśmy zaszczepieni jak dzika gałąź na prawdziwej oliwce Izraela, to zadaję sobie pytanie: kim ja, do cholery, jestem? Czy te słowa mnie dotyczą, czy nie? I z jednej strony mogę powiedzieć, że mnie nie dotyczą, ale z drugiej widzę, jak bardzo dotyczą.

Jeśli chodzi o mój charakter, sposób myślenia, mentalność, to widzę, jak bardzo są one pogańskie. Bo w końcu nie ma co się oszukiwać, Pan Bóg robił z Żydami tę długą drogę, oczyszczając ich ryty pogańskie przez długi, długi czas. Ze mną robi teraz dokładnie to samo. To znaczy, żeby powoli naprawdę coraz bardziej polegać tylko na Nim, a nie na samych rytach, nie na swojej moralności, nie na swojej lepszości. To znaczy, żeby zmieniać pojęcie wybrania. Dobrze jest zobaczyć, że ludzie myślą o wybraniu w sposób zupełnie inny niż myśli Pan Bóg.

Dominikanin Marcel Dubois pisze, że ludzie zazdroszczą Żydom ich wybrania.

Dlaczego? Bo ludzie myślą – podobnie zresztą jak wielu Żydów – że wybranie to jest po ludzku coś wspaniałego. Że być wybranym to znaczy być kimś lepszym, kimś stojącym wyżej. A to jest kompletnie coś odwrotnego. To jest wybranie do tego, by być sługą Boga. To jest wybranie do tego, by być cierpiącym sługą Jahwe.

Kto by to zaakceptował? Widzę nawet po wielu moich znajomych Żydach, że oni w gruncie rzeczy stali się poganami i nie chcą tego wybrania. Tak więc Żyd jest typem człowieka, zarówno jeśli chodzi o bycie z Bogiem, jak i bez Boga.

- Zastanawiam się, czy tajemnicą Boga względem Izraela i tego wybrania, które trudno cały czas zrozumieć, nie jest właśnie to, że Żyd będzie dla innych zawsze – czy będzie tego chciał, czy nie – znakiem Boga. Albo będzie znakiem tego, który jest z Bogiem, albo będzie znakiem tego, który odrzucił Boga. Łatwiej mi sobie wyobrazić, powiedzmy, Hindusa bez Boga, czy Słowianina bez Boga, ale Żyda bez skojarzenia z Bogiem wyobrazić sobie nie sposób. Czy tu nie kryje się właśnie jakaś tajemnica tego wybrania?

Myślę, że dobrze jest zobaczyć, kto jest autorem wielu najmocniejszych ideologii czy koncepcji życia człowieka bez Boga. Często właśnie Żydzi – Marks, Freud. To jest dowód na to wybranie. Mianowicie tam, gdzie odcinają się oni od Boga, muszą znaleźć coś generalizującego, coś ogólnego, coś bardzo mocnego, co uzasadnia ich egzystencję, co pokazuje na głębię bycia. Można powiedzieć, że Żyd odchodzący od Boga musi pójść w tym kierunku, ponieważ ma tę skłonność do absolutu, jest więc tym groźniejszy. Być może słowo „groźniejszy” to nie jest dobre słowo, ale nie jest ono obojętne. Mamy co prawda wśród Żydów pełno takich ludzi, którzy po prostu żyją sobie tak zwyczajnie, przeciętnie jak drobnomieszczanie, ale większość odczuwa pewien problem wyboru, że gdzieś ich to pcha do ukazania czegoś więcej. Że nie zadowalają się tym zwykłym byciem bez Boga, tylko muszą gdzieś odnaleźć tę boskość, na przykład w psychologii, walce klas albo czymś innym.

- Żyd z Siedmiogrodu Pal Bodor napisał niedawno: „Antysemita – to chyba jest pseudonim Wszechmogącego Boga. Antysemityzm to przecież Jego dzieło, część Genezis, część odwiecznego Stworzenia. Bóg Wszechmogący w przypływach niezmierzonej łaskawości nazywa antysemityzm wybraństwem”. To jest tak, że Pan Bóg przez sam fakt wyboru Żydów naznaczył ich historię takim piętnem, że choćby nie wiem, co robili, to i tak od tego nie uciekną.

To prawda, mam dwie takie ciotki w Izraelu. Wspaniałe osoby, niewierzące.

Jedna jest bardzo znaną pisarką. I właśnie one oraz wiele osób z ich kręgu mówią: „nie chcemy słyszeć więcej o żadnym wybraństwie, dajcie nam święty spokój, jesteśmy zwykłymi ludźmi”. I z zadowoleniem pokazują Izrael cywilizowany, młodzież z kolczykami w uszach, dyskoteki, McDonalda, wyniki sportowe. Chcą za wszelką cenę udowodnić, że są normalnymi ludźmi. W momencie kiedy Żyd odchodzi od Boga, musi koniecznie udowodnić sobie i innym, że jest normalnym człowiekiem. Musi znaleźć wtedy jakąś legitymizację.

- Wracając jednak do Ciebie: czy odkrywasz też żydowskość Jezusa i Twoje z Nim – jak Żyda z Żydem – powinowactwo?

To jest pewien problem. Ja w ogóle mam problem z innymi Żydami. Łatwiej mi się porozumieć z moimi braćmi chrześcijanami, kolegami ze wspólnoty, niż z Żydami. Chociaż muszę przyznać, że gdy czasami przyjeżdżają tutaj różni rabini w ramach dialogu żydowsko-chrześcijańskiego, to z nimi rozmawia mi się najlepiej. Ale to tak samo dotyczy zakonników. W ogóle w rozmowie z osobami, które głębiej rozumieją czy to teologię, czy wiarę, czy Biblię – nawet jeżeli się w czymś nie zgadzamy – istnieje jednak nić duchowego porozumienia.

Natomiast mój problem z Jezusem to kwestia stosunku do drugiego człowieka. Ja nigdy nie myślałem, że drugi człowiek cierpi tak samo jak ja. Myślałem, że kobiety są takie same jak mężczyźni. Nie miałem pojęcia, co jest w drugim człowieku. I właśnie Jezus robi ze mną coś takiego, że ja już trochę – przez to, że „rodzimy” kolejne wspólnoty, z którymi wchodzimy w różne relacje – powoli zaczynam widzieć, co jest w drugim człowieku. Przez to odkrywam często, jakie ja sam mam problemy. Odkrywam, że Słowo Boga jest zbawcze, że Jezus zbawia mnie również od niewiedzy i od bycia odciętym od drugiego człowieka.

Nadal oczywiście mało mnie to obchodzi, co się dzieje z drugim człowiekiem. Ale jak już się rozpada czyjeś małżeństwo, to mnie to martwi, to już cierpię. Albo jak ktoś robi aborcję czy chce zrobić aborcję, to też cierpię. Bo sam wiem z własnego życia, jakim nieszczęściem jest rozpad małżeństwa albo aborcja. I czego Bóg dokonuje? Te wszystkie złe rzeczy, które nas w życiu spotkały, mnie i moją żonę, stają się rzeczą cudowną, ponieważ teraz z Bogiem stają się one podstawą, fundamentem do bycia z innymi ludźmi. To jest odpowiedź na pytanie o stosunek do Jezusa. Nie umiem znaleźć innej odpowiedzi.

Kiedy czytałem wywiady siostry Kingi Strzeleckiej z jej żydowskimi rozmówcami, często padało tam stwierdzenie „Słowo stało się Żydem”. Ja rozumiem, że przez wieki żydowskość Jezusa była zapoznana i trzeba to zmienić, czy jednak nie jest przegięciem, zwłaszcza teologicznym, eksponowanie żydostwa Jezusa kosztem Jego człowieczeństwa. Święty Jan nie był przecież głupi, że napisał: „Słowo stało się ciałem”.

Sądzę, że oczywiście są pewne przegięcia, ale doskonale je rozumiem, gdyż są one reakcją na wielki brak myślenia o Wcieleniu. My za mało myślimy o tym, że nasze chrześcijaństwo wciela się wżycie, za bardzo żyjemy jako chrześcijanie w pewnej utopii, w pewnej nierzeczywistości. Dochodzi dziś do tego, że czasami w Kościele w ogóle nie za bardzo wiadomo, co to znaczy wiara chrześcijańska poza tym, że należy spełniać dobre uczynki i dziesięcioro przykazań. Ale jeżeli ma się spełniać dziesięcioro przykazań, to żaden Chrystus i chrześcijaństwo nie jest w ogóle do niczego potrzebne. Jesteśmy więc w Kościele zjudaizowani, ale w zły sposób. Brakuje nam tej judaizacji biblijnej, gdyż jesteśmy zjudaizowani od strony jurydycznej. Mamy mentalność jurydycznego Żyda, który uważa, że należy spełniać jedne, drugie, trzecie, czwarte przepisy, a jeśli ktoś ich nie spełnia, to jest gorszy. Brakuje nam natomiast tego myślenia biblijnego. Podkreślanie żydowskości Jezusa to podkreślanie faktu Wcielenia. Tu nie chodzi o wywyższanie żydowskiego narodu, lecz o nadanie chrześcijaństwu bardziej historycznego, konkretnego charakteru, o podkreślenie, że historia zbawienia ma bardzo historyczny charakter, a nie jakiś abstrakcyjno-ideologiczno-teoretycznodoktrynalno- dogmatyczny, który nie ma związku z rzeczywistością. Bo to powoduje, że wtedy nikt nie wchodzi w rzeczywistość wiary. I dla wielu ludzi wiara nie ma nic wspólnego z życiem – chyba że raz w tygodniu, w niedzielę, przez godzinę, podczas Mszy świętej.

- Odkrywając Jezusa jako Żyda odkrywamy więc ten duchowy, mentalny i egzystencjalny wymiar biblijnego judaizmu, którego wypełnieniem jest chrześcijaństwo.

Tu dotykamy sedna Paschy. Chrześcijaństwo ma wymiar paschalny, ale nie wiadomo co to znaczy, póki nie wejdzie się w sens Ostatniej Wieczerzy. Jezus nie musiał nikomu nic wyjaśniać, On po prostu zwyczajnie funkcjonował w ramach rzeczywistości religijnej swojego narodu i spędzał to święto w taki sposób, jak spędzali je wszyscy Żydzi. Oni wiedzieli, co to znaczy. Wszystkie słowa, które Jezus wypowiada w czasie Ostatniej Wieczerzy, dla Apostołów były rzeczą normalną, bo byli normalnymi Żydami, którzy wiedzieli, co to znaczy. Dla nas, póki nie odkryjemy tego, nie znaczą one nic. Albo są one jakimiś pięknymi sformułowaniami, które może gdzieś dotyczą jakiejś rzeczywistości mistycznoniebiańskiej.

A to była bardzo konkretna rzeczywistość konkretnego święta, które było pewnym wyrazem doświadczenia historycznego tego narodu. Tu nie chodzi o to, żeby chrześcijanie stawali się Żydami, tylko żeby przyjmowali ten typ relacji z Bogiem. To, co się stało za Konstantyna, oznaczało odcięcie się od tego żydowskiego korzenia. Masowe ochrzczenie setek tysięcy ludzi w różnych krajach spowodowało, że ten korzeń przestał istnieć.

- No, nie przesadzajmy, że przestał istnieć, bo on jednak tkwił głęboko w Kościele przez wieki.

Owszem, on tkwił w Kościele w sensie głębokiego nauczania, ale w ludziach, w masach tego nie było. Zostało ochrzczone pogaństwo z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie było wtedy innej metody, aby ci ludzie stali się chrześcijanami.

Ale faktem jest, że ten typ wiary, ten typ relacji do Boga i do człowieka, ten typ pojmowania historii nie zaszczepił się w masach. W powszechnej świadomości wiernych tego nie było. Tak jest też w naszym kraju. Nasz kraj niczym nie różni się pod tym względem od innych. To jest dokładnie to samo.

- Ale przecież istniały zakony...

No tak, ale zakony, dawne przynajmniej, istniały w pewnym zaciszu i zamknięciu. To na pewno funkcjonowało u pierwszych Ojców Kościoła. Mam pewnego zaprzyjaźnionego zakonnika, który mówi: „Ja nie czytam żadnych homilii, żadnych tekstów teologicznych, tylko pierwszych Ojców Kościoła”. Ja go rozumiem, bo tam naprawdę można odnaleźć tę perłę, która jest.

- A ja czytam teksty średniowieczne, bo one właśnie mówią, co nie zostało odcięte. Według mnie średniowiecze to jest czas zmagania się, gdzie żywioł pogański chciał zniszczyć ten korzeń, nie rozumiał tego korzenia, natomiast korzeń trwał, ukryty, ale trwał.

Tu się zgadzam.

- W gruncie rzeczy, czym jest ten korzeń, ten biblijny typ wiary? Czy chodzi o to, aby wiara przenikała całe życie człowieka?

Chodzi o to, że mam świadomość, że Pan Bóg robi dobrze, wbrew temu, co mi się wydaje. To znaczy: jeżeli są rozbiory Polski – to są one dobre. Jeżeli jest komunizm – to jest on dobry. Jest to myślenie absurdalne, czyż nie? A jednak oznacza ono uznanie, że Pan Bóg jest Wszechmocny, że panuje faktycznie nad wszystkim, i że jest jakiś powód, dla którego dopuścił takie rzeczy jak komunizm czy holocaust. Brzmi to skandalicznie, ale spróbuję to wyjaśnić.

Jeżeli moje życie – bo w tym, co teraz mówię nie ma właściwie różnicy między życiem indywidualnym a zbiorowym – jeżeli więc moje życie układa się tak, że go nie akceptuję, to mam wówczas dwie drogi. Albo mówię: „Pan Bóg źle wymyślił moje życie, więc muszę to zmienić”. A źle wymyślił, bo nie mam pieniędzy, mam taką żonę a nie inną, nie robię kariery, umarło mi dziecko. Można to przekładać na coraz szersze grupy społeczne. Mówię więc: „Pan Bóg źle robi, to znaczy, że ja gdzieś muszę Go zastąpić”. Jest też druga możliwość, że myślę sobie: „Jeżeli Pan Bóg jest dobry i wszechmocny, to co On chce mi powiedzieć przez to, że tak prowadzi historię, że dopuszcza do takich rzeczy?” W jednym z psalmów jest napisane, że Bóg „posłał złego ducha”. My mamy takie myślenie, że po jednej stronie jest rzeczywistość dobra, po drugiej rzeczywistość zła i nie ma między nimi żadnego kontaktu. Ale w Księdze Hioba jest wyraźnie pokazane, że tak naprawdę diabeł jest na posługach Pana Boga.

- U Hioba jest to jednak dopuszczenie. Bóg mówi: chcesz, to grzesz, ale Ja będę walczył o ciebie. Bóg powie: „rób jak chcesz”, ale nie powie: „potęp się”. Nie można tego odczytywać tak, że Bóg i diabeł współpracują ręka w rękę. Myślę, że trochę przesadzasz.

Myślę, że słowo „dopuścić” to trochę za mało. To znaczy, że nie ma dla mnie innego sposobu ze strony Pana Boga przez moją zatwardziałość, jak tylko to, żeby mnie popędzał czterdzieści lat po pustyni. Pan Bóg daje zatwardziałość. Pismo mówi wyraźnie: „Zatwardził jego serce”.

- Takie myślenie wyklucza jednak według mnie ludzką wolność. Gdzie tu miejsce na wolną wolę? Najpierw Bóg mnie zatwardził, potem mnie przegnał po pustyni, żeby mi ta zatwardziałość minęła i nagle się okazuje, że Bóg wszystko za mnie uczynił, że byłem jak marionetka. A gdzie moja wolność? Gdzie wolna wola?

A na czym polega to błogosławieństwo, gdy mówi się „błogosławiona wina”? To są dwa różne problemy: problem grzechu i problem cierpienia. Pan Bóg oczywiście nie namawia do grzechu, bo to by było wariactwo. Ta wędrówka przez pustynię to sytuacje bezsensowne, absurdalne, straszliwe, od których mogę tylko uciec, albo mogę iść przez nie dalej wzywając imienia Boga. Kto zsyła pustynię? Kto dopuszcza bunt przeciw tym sytuacjom? Pan Bóg dopuszcza bunt, żebym zobaczył, kim jestem. Zobaczył nie mimo to, ale dzięki temu. Bo nie ma innego sposobu, aby doświadczyć Boga, jak tylko grzech. Nie ma. Bez grzechu w ogóle niepotrzebna jest cała historia zbawienia.

- Wiem, o co Ci chodzi, ale z drugiej strony nie odpuszczę jednak tego dziedzictwa greckiego w Kościele, które chce uczynić pewne rozróżnienia, aby zachować nas przed szaleństwem, które często groziło i grozi Kościołowi. Ty z kolei ciągle podkreślasz, że drogi Boga nie są naszymi drogami, że On robi z nami historię tak jak...

...tak jak ojciec z dzieckiem, myślę, że to jest taka relacja.

- Ale my nie możemy tego ogarnąć.

No właśnie, dziecko nie rozumie Ojca, tylko ewentualnie jest mu posłuszne, doświadczając Jego miłości. Jest mu posłuszne lub nie. Myślę, że ta relacja jest tym, co przez wieki w Kościele zatracono, ponieważ dominacja greckiego i rzymskiego korzenia jest tak potężna. Dlatego ja bym się specjalnie nie buntował przeciw tym przegięciom w wydobywaniu żydowskiego korzenia, ponieważ został on w dużym stopniu zatracony, a dominuje zdecydowanie korzeń grecko-rzymski.

- Czy nie sądzisz, że ten korzeń żydowski jest dziś odkrywany w wielu wspólnotach, takich jak na przykład Droga Neokatechumenalna czy Wspólnota Błogosławieństw?

Z pewnością. Chrześcijaństwo, które nie zapomina o swoim korzeniu, jest bardziej świadome nie tylko w sensie intelektualnym, ale w sensie serca. Serca, czyli samego wnętrza „ja”. Chrześcijanin powinien być świadomy tego, co znaczy być Żydem. Kiedy byliśmy pierwszy raz w Izraelu, moja żona, która nie jest Żydówką, powiedziała, że się czuła tam, jakby wróciła do domu. To znaczy, że sprawdza się to, co mówi psalm, że Syjon jest matką wszystkich ludów. Choć z drugiej strony, gdy wyjeżdżaliśmy do Izraela, to przed wyjazdem mówię do znajomego zakonnika: „Wie ojciec, jedziemy do Ziemi Świętej”. A on na to: „Do jakiej Ziemi Świętej? Cała ziemia jest święta”. Bo faktycznie, od momentu zmartwychwstania Jezusa wszystko jest zupełnie zmienione: nie ma podziału na ziemię świętą i nieświętą, nie ma sacrum i profanum. Jezus zniszczył całe to rozróżnienie. Nie trzeba się nigdzie ruszać, żeby być w Ziemi Świętej.

- A co do korzenia judaistycznego wniósł sam Jezus?

Jest opis w Dziejach Apostolskich, że Piotr wyszedł na taras i miał wizję, w której obawiał się jeść nieczyste zwierzęta. Wtedy Bóg powiedział do niego: „Jedz wszystko”. Nie żadna makrobiotyka, nie żadna koszerność. Jedz wszystko, bo nie w tym jest istota. Piotrowi było trudno to zaakceptować, bo koszerność jest czymś bardzo głębokim, to nie jakaś tam powierzchowna dieta, ale część relacji do Boga. Dzisiaj jednak sami widzimy, że są różne odłamy judaizmu, które mają różny stosunek do tej koszerności. Coś więc jednak już się ruszyło...

- No tak, ale ci, którzy są najbardziej liberalni, to odpuszczają nie tylko koszerność, ale i inne sprawy, na przykład stosunek do homoseksualizmu. Rabini z Synagogi liberalnej nie mówią już, że homoseksualizm to – jak napisano w Biblii - „obrzydliwość w oczach Boga”, ale że to odmienność godna akceptacji i życzliwości.

Człowiek ma w sobie tę skłonność, by wszystko po swojemu ogarnąć i urządzić. Ja myślę, że to się bierze też stąd, że niektórzy Żydzi boją się, że po holocauście inne grupy ludzkie mogą zostać poddane podobnemu doświadczeniu.

Znam pewnego Żyda, religijnego, z żoną, kilkorgiem dzieci, ale on nie cierpi jakiejkolwiek krytyki homoseksualizmu, bo mu się ona od razu kojarzy z holocaustem. Nie twierdzę, że on by chciał, żeby jego dzieci były homoseksualistami, ale to myślenie w oparciu o strach jest w gruncie rzeczy myśleniem, że Boga nie ma. Bardzo pięknie pisał Byron Sherwin, rabin z Ameryki, który często przyjeżdża do Polski, że pierwszego przykazania nie przestrzega się na przykład wtedy, kiedy się myśli, że najważniejszą rzeczą jest, by nigdy więcej nie pojawił się holocaust. A więc, że najważniejszą rzecząjest przetrwanie narodu żydowskiego. Wtedy na pierwszym miejscu jest nie Pan Bóg, a przetrwanie narodu. Wtedy jest się gotowym zrobić wszystko właśnie w imię tego celu.

- To jest idolatria.

Właśnie. Ja myślę, że Jezus był rzeczywiście rewolucją w ramach judaizmu.

Przyniósł wolność. Pokazał, że nie zbawiamy się za pomocą Prawa, ale jednocześnie – jak sam powiedział – nic nie zabrał z tego Prawa.

- Dał w ogóle nowe zrozumienie Prawa.

Ponieważ się okazało, że wszyscy muszą to Prawo jakoś obchodzić, aby dawać sobie z nim radę. Bo nie da się go przestrzegać. Te windy szabatowe, które jeżdżą w Izraelu w hotelach same przez cały czas bez naciskania guzika.

Gdzie są granice możliwości zagospodarowania tej koszerności, tego bycia świętym? Teraz jest zupełnie inne to poczucie. Myślę, że to Jezusowe zachowanie Prawa dotyczyło Dekalogu, a nie tego, co było rozwinięciem, tych sześciuset trzynastu szczegółowych przykazań.

- A jak rozumiesz pojęcie Kościoła jako Nowego Izraela? Wielu teologów unika dziś tego określenia. Ojciec Ruffeisen proponuje, by o Kościele mówić: „poszerzony Izrael”. W jakim sensie możemy mówić o chrześcijaństwie jako o Izraelu? Czym różni się ono od Narodu Wybranego?

Z jednej strony Kościół mówi, że powołanie i wybranie Izraela trwa nadal, że przymierze z Izraelem nie zostało przez Boga złamane, i ma On swój zamiar zbawczy wobec Izraela, który nadal jest ludem wybranym. Z drugiej strony Kościół używa jednak sformułowania „Nowy Izrael”. Myślę, że trzeba się zastanowić, co się rozumie przez „nowy”. „Nowy” nie w tym sensie, że stary przestaje istnieć. Stary w tym sensie, że pierwszy. To, co mówi Papież, że Żydzi to „starsi bracia w wierze”, ci, którzy pierwsi obcowali z Bogiem Jedynym – i którzy nadal obcują, albo i nie. Czy ten „nowy” znaczy „poszerzony”, to trudno mi powiedzieć, bo jednak chrześcijaństwo jest dla judaizmu zupełnie poza judaizmem. Do mnie przemawia to, co mówi święty Paweł, że prawdziwymi dziećmi Abrahama są ci, którzy pełnią czyny Abrahama. To znaczy, że zbawienie przychodzi nie przez to, że przestrzegamy pewnych reguł, chociaż przestrzeganie pewnych reguł jest rzeczą dobrą, zwłaszcza jeśli nie ma się wiary. Ale tam, gdzie rodzi się wiara, to ma ona prowadzić do czegoś więcej, to znaczy do tego, żeby ludzie widzieli w tych, którzy tę wiarę otrzymują, że Pan Bóg jest, że istnieje. Ludzie nie zobaczą że jest Pan Bóg tylko przez to, że się wypełnia pewne Prawo. Nie zobaczą, bo ludzie muszą zobaczyć coś więcej. Czego ludzie potrzebują? Nie potrzebują Prawa, tylko miłości. Jeżeli więc człowiek potrzebuje miłości, to bezwarunkowej. A nikt nie kocha człowieka takim, jakim jest, lecz tylko o tyle, o ile spełnia on oczekiwania drugiego człowieka. Jeżeli więc ludzie zobaczą, że jest możliwe, żeby ktoś kochał w sposób bezwarunkowy, to zobaczą, że jest możliwe coś innego niż ludzkie, coś więcej niż tylko nasze ograniczenia, że jest Bóg. To jest to, co mówi Jan Chrzciciel: trzeba żebym ja się umniejszał, aby On we mnie wzrastał, aby Bóg mógł przeze mnie przemawiać do innych ludzi.

Jest potrzebna prawda. Co to jest prawda? To jest prawda, jeżeli widać w tobie, że jest Pan Bóg. W jaki sposób? Co to są te rodziny misyjne, które są wysyłane za granicę? One nie są po to, żeby biegać z krzyżem po wszystkich miejscach tego terenu misyjnego, tylko są po to, żeby ludzie zobaczyli, że można żyć inaczej, że Pan Bóg robi coś w ich życiu. Jeżeli będą tym zaciekawieni, przyjdą do nich i ich zapytają. Oczywiście, nie znaczy to, aby siedzieć na tyłku i nic nie robić. Trzeba wychodzić do tych ludzi, ale pamiętać, że bardziej do nich przemawia świadectwo niż głoszenie haseł, wartości itp. To poniekąd wychodzi samo przez się. Jak mówią mistycy, jeżeli jest wiara w człowieku, to się ona z człowieka wylewa. Jeżeli Pan Bóg czegoś dokonał w moim życiu, to nie po to, żebym to zachowywał dla siebie w cichości.

- No właśnie, a czy Ty nie masz czasem takiej ochoty, jak przejeżdża tu jakiś rabin z Ameryki czy z Izraela, czy Ty nie masz takiej duchowej, wewnętrznej potrzeby, żeby czasami powiedzieć: „Słuchaj, Mesjasz, Ten, na którego czekacie, przyszedł już dwa tysiące lat temu”?

Mieliśmy kiedyś taką sytuację w kościele przy Placu Inwalidów, gdzie raz w roku robimy spotkanie z okazji Święta Tory, takie święto Tory żydowskochrześcijańskiej. Są tam czytania, jest komentarz żydowski i komentarz chrześcijański. I było zgorszenie. Dlatego że Pan Bóg jakoś kazał mi mówić w tym komentarzu o Jezusie i Żydzi byli zgorszeni. Dla nich wystarczające już było to, że są w Kościele, że tam wisi krzyż, a tu jeszcze ktoś im mówi o Jezusie. To było tak, że w ogóle nie miałem pojęcia, co powiem, a powiedziałem taką neokatechumenalną katechezę, po prostu kerygmat mówiłem. Po mnie wyszedł ksiądz Czajkowski i aż się zdziwiłem, bo on też w tym samym duchu o Jezusie opowiadał. Było wtedy pewne oburzenie na Czajkowskiego i na mnie, że wobec Żydów takie rzeczy mówimy.

- Dzisiaj wszelka działalność ewangelizacyjna czy misyjna skierowana wobec Żydów od razu kwalifikowana jest jako prozelityzm.

Jedno jest pewne: Pan Bóg ma zamiar wobec tego ludu. Jeżeli Bóg pozostał mu wierny i przymierze jest nadal w mocy, to znaczy, że miał jakiś zamiar, lecz większość go nie pojęła. My byśmy chcieli, aby Żydzi jak najszybciej przyjęli chrześcijaństwo, aby w ten sposób przyspieszać nadejście tych wspaniałych czasów mesjańskich. Myślę jednak, że jeśli Pan Bóg zachował Żydów, judaizm, w tej postaci w jakiej zachował, to znaczy, że coś w tym musi być. Zobaczcie, jak dziwnie biegnie historia. Z jednej strony przez prawie półtora tysiąca lat ten korzeń żydowski w chrześcijaństwie był przysypany, z drugiej w judaizmie zachowała się żydowskość. Jest w tym jakiś sens. Być może ten cały dialog chrześcijańskojudaistyczny jest po to, żebyśmy mogli zobaczyć na żywo, a nie tylko ze starych, zmurszałych książek, na czym polega prawdziwa relacja z Panem Bogiem. Gdyby Żydzi się rozpłynęli, to byłaby tragedia, nie moglibyśmy się do niczego żywego odwoływać.

- Jest takie przekonanie w tradycji Kościoła, że nawrócenie Izraela odbędzie się...

... w czasach mesjańskich.

- Czy nie istnieje inne niebezpieczeństwo? Kościół zaprzestał oficjalnych modłów wielkopiątkowych o nawrócenie narodu żydowskiego. Nie prowadzi też zorganizowanej akcji misyjnej wobec Żydów. Tłumaczy się to niechęcią wobec prozelityzmu. Czy ta rezygnacja z perspektywy eschatologicznej nie jest jakimś świadectwem zainstalowania się Kościoła w doczesności?

Po pierwsze: myślę, że problem instalowania się w świecie, tej statyczności eschatologicznej, istnieje i w chrześcijaństwie, i w judaizmie. To jest ludzka skłonność, która występuje wszędzie. Po drugie: można powiedzieć, że dialog chrześcijańsko-żydowski, który jest w sensie ilościowym zjawiskiem małym, lecz w sensie widoczności dość sporym, być może jest jedyną drogą do zetknięcia się Żydów z chrześcijaństwem. Przez sam fakt zetknięcia się Żydów z chrześcijanami być może oni coś w nas zobaczą. Co zobaczą? Nie wiem, ale to zależy od jakości tego chrześcijaństwa. Jest to więc wezwanie do nawrócenia się samych chrześcijan, którzy się z nimi kontaktują. Nie ma co się oszukiwać, że mentalność typu katolik „niedzielny” czy „narodowy” jest w stanie pokazać Boga żywego ludziom, którzy są poza Kościołem.

- Brat Ephraim, autor książki Jezus Żyd praktykujący, pisze nie tyle o nawróceniu, co o oświeceniu narodu żydowskiego.

To jest ich problem, natomiast dla mnie jako człowieka zeświecczonego, który jest nowy w Kościele, obecność Żydów religijnych jest rzeczą cudowną, ponieważ świat dzisiejszy jest zeświecczony i to bardzo mocno. Można mówić o wspólnych celach Żydów i chrześcijan w dzisiejszym świecie, żeby pokazywać, że Pan Bóg jest, że w ogóle jest Pan Bóg. To już nie problem takiej czy innej wiary, ale tego, czy jest Bóg. To jest problem dzisiejszego świata – czy On w ogóle jest, nie to czy jest Pan Bóg chrześcijan lub Żydów, tylko Bóg Wszechmogący, Jeden, Jedyny, który czyni cuda na ziemi. Myślę, że jest jakaś wielka mądrość Kościoła w tym, że przyjął inny typ postawy wobec Żydów. Uważam, że to jest dobry typ relacji. To docenienie ich powołania do bycia z Bogiem, do świadczenia o Bogu. Z drugiej strony dobrze jest pamiętać, że wielką zasługą chrześcijaństwa, z punktu widzenia judaizmu, można powiedzieć, że jedyną, jest rozpowszechnienie imienia Boga oraz imion patriarchów i proroków na cały świat. To się stało dzięki chrześcijaństwu. Inaczej nikt by nie miał o nich pojęcia. Pytanie tylko: czy świadectwo niektórych chrześcijan jest w stanie w ogóle odrodzić w Żydach ich świadomość własnych korzeni? Wiele razy, kiedy rozmawiałem z rabinami, miałem wrażenie, że wiedzą o Jezusie więcej niż ja.

- To ciekawe, czytałem niedawno świadectwa rabinów, którzy uznali Jezusa za Mesjasza i się okazuje, że jeszcze w drugiej połowie XIX i pierwszej połowie XX wieku Żydzi w swojej masie niewiele wiedzieli o Jezusie. Nie brali do ręki Nowego Testamentu, Jezus nie miał dla nich nic wspólnego z żydostwem. Tymczasem mówisz, że teraz wiedzą o Nim nawet więcej niż Ty. Czy to jest powszechne zjawisko?

To nie jest zjawisko powszechne. Powszechna jest niewiedza i raczej niechęć, a wśród Żydów niewierzących raczej obojętność. Myślę, że dla uczciwych Żydów religijnych chrześcijaństwo jest na pewno problemem. Zresztą dla nich jest jakaś ambiwalencja w tym odzyskiwaniu przez Kościół świadomości swoich żydowskich korzeni. Ja to widzę po moich znajomych, Żydach religijnych, że z jednej strony ich cieszy to, że Kościół mówi o swoich żydowskich korzeniach, a z drugiej – jest pewien lęk, że spycha się ich w ten sposób na pozycję żydowskiej sekty.

- Albo lęk, że ich się zawłaszcza, zagarnia.

Mnie Żydzi pytają często: „Dlaczego ty, który byłeś niewierzący, dlaczego, jeżeli już wszedłeś do jakiejś religii, to nie do judaizmu?” Mówię wtedy: „Ja byłem biedaczek, nie miałem zielonego pojęcia o niczym, to Pan Bóg przyszedł do mnie, nic nie mogę na to poradzić”. Dlatego cały czas kładę akcent na pewien osobisty, egzystencjalny, historyczny konkret. Że gdy się odcinamy od faktów, to wchodzimy w rzeczywistość religijno-moralną, która naprawdę nie jest ani judaizmem, ani chrześcijaństwem. Natomiast kiedy trzymam się faktów, kiedy odwołuję się do życia, to wytrącam oręż tym, którzy chcą koniecznie osądzać cudze życie. Dlatego myślę, że Wcielenie jest tak ważną rzeczą, pozwala bowiem mówić konkretnie o relacji z Bogiem, a nie w oderwaniu od faktów z życia. To jest naprawdę ważne dla mnie słyszeć Żyda mówiącego o Panu Bogu. Bo tego normalnie się nie słyszy w takich masowych kontaktach między normalnymi ludźmi. I jeszcze jedno: kiedy człowiek odrywa się od faktów, łatwo wpada w jakieś schematy, moralizm, estetyzm itd. To jest tak, jak podczas rozmowy Jezusa z Samarytanką przy studni.

Kiedy ona dostrzega, że On zaczyna dotykać konkretnych problemów jej życia, to ucieka od tego pytaniem: „A na jakiej górze należy chwalić Boga?”. Tak jest często z nami: kiedy Bóg chce z nami porozmawiać o naszych konkretnych problemach, kiedy chce nas zbawić w naszym konkretnym życiu, my uciekamy od Niego w abstrakcję. Czasami nawet teologia może być ucieczką od Boga.

- Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Grzegorz Górny i Rafał Tichy

Wywiad został opublikowany na łamach czasopisma Fronda, nr 9-10/1997