Kościół rzymskokatolicki w Polsce od dawna przeżywa trudny czas. Z jednej strony wstrząsają nim afery pedofilskie, z drugiej mnożą się postulaty ograniczenia lekcji religii w szkołach bądź nawet wyprowadzenia ich z państwowego systemu edukacji. Widać też wyraźnie, że część hierarchii sprzyja nowemu stylowi duszpasterstwa wprowadzanemu przez papieża Franciszka, inni biskupi są jednak wobec niego - delikatnie rzecz ujmując - dosyć sceptyczni.

W tej sytuacji każde kontrowersyjne zachowanie kapłana, zwłaszcza mocno nagłośnione, urasta do rangi skandalu, nad którym nie sposób przejść do porządku dziennego. Księża powinni zdawać sobie sprawę, że muszą zachować szczególną ostrożność, aby nie zaszkodzić współtworzonej przez siebie wspólnocie religijnej i umieć powstrzymywać się przed działaniami mogącymi wzniecić falę nienawiści do będącej „na cenzurowanym” instytucji kościelnej.

Biorąc to wszystko pod uwagę trudno mi zrozumieć postępek kapłana, który zdecydował się spalić przed kościołem książki i inne przedmioty arbitralnie uznane przezeń za poważne zagrożenie duchowne dla wiernych. Nie odmawiam mu prawa do najbardziej nawet ostrej krytyki tego, co stanowi według niego dzieło szatana, ale urządzenie ogniska obok świątyni kompromituje go i jako księdza, i jako wykształconego człowieka. Czyżby naprawdę nie wiedział o tym, kto zasłynął w najnowszej historii z palenia książek i do czego doprowadził później świat?

Jeszcze bardziej dziwi mnie brak natychmiastowej, zdecydowanej reakcji biskupa diecezji, do której należy ów porywczy kapłan (pomijam nazwiska, ponieważ chodzi mi o problem, a nie o personalia), o którego wybryku obszerne informują już nie tylko krajowe media. Łatwo domyślić się, jaki jest ton ich komentarzy i ile szkód Kościołowi w Polsce wyrządził przesadnie ortodoksyjny ksiądz.

Gdyby rzeczowo przekonywał swoich parafian do zaprzestania lektury książek, które mogą spowodować religijny zamęt w ich umysłach i do wyrzucania przedmiotów mogących mieć zgubny wpływ na wiarę, dałoby się wejść z nim w rzeczową polemikę, a jego przełożeni nie musieliby się sporo nagimnastykować intelektualnie, moralnie oraz teologicznie aby obronić to, czego obronić się w żaden sposób nie da.

Ten smutny przypadek wypada skomentować starym powiedzeniem, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, a także od komunizmu i od każdego innego ideologicznego zacietrzewienia.

Powyższy tekst ukazał się pierwotnie na stronie internetowej Radia RMF FM.

Jerzy Bukowski