Piotr Maciążek promuje ideę przyznania praw wyborczych (w wyborach samorządowych) Ukraińcom zamieszkującym w Polsce.

Piotr argumentuje, iż Ukraińców potrzebuje polski rynek pracy i ma w pewnym sensie rację, choć dodam, że jeśli cenę wyznacza miejsce przecięcia krzywych popytu i podaży to pewnie należałoby zadać sobie pytanie czy powrót Polaków z emigracji nie będzie możliwy tylko wtedy, gdy te krzywe przetną się odpowiednio wysoko.

Zwiększanie podaży pracowników poprzez zasilanie rynku pracy pracownikami z Ukrainy oznacza zmniejszanie prawdopodobieństwa, iż Polacy, którzy masowo przez ostanie 15 lat opuścili nasz kraj kiedykolwiek powrócą.

Sprawa ich powrotu jest już nagląca, bo z chwilą, gdy ich dzieci pójdą już do szkół poza Polską szanse na masowe powroty de facto maleją do niemal zera. Rynek pracy zaś potrzebuje nie Ukraińców, a pracowników.

Piotr stwierdza, że proponowane rozwiązanie byłoby nawiązaniem do "chlubnych tradycji wielkiej Rzeczpospolitej" i też ma rację. Tutaj zgoda.

Wysoko cenię tak publicystkę, jak i analitykę Piotra (a samego Autora po ludzku lubię), ale ten Jego pomysł uważam za przedwczesny i ryzykowny z punktu widzenia stabilności politycznej, bo dający amunicję rodzimym szowinistom.

Przede wszystkim jednak nie popieram go, bo co prawda nie wierzę w to, iżby Polacy masowo wracali z Londynu i Dublina, ale uważam, że należy o to zabiegać, póki to jeszcze możliwe.

Mam też wrażenie, że pomysł nie uwzględnia dynamiki relacji Warszawy z Kijowem. Obciążeniem tych relacji od lat jest stała nierównowaga gestów i działań po odpowiednio polskiej i ukraińskiej stronie.

Uważam, że Ukrainę - niezależnie od braku tychże - należy w jej wojnie z Rosją wspierać, ale w innych sprawach czas na gesty ze strony Kijowa, a nie Warszawy.

Witold Jurasz

źr. Facebook