Jak Polska powinna się zachowywać w sytuacji kryzysu międzynarodowego, którego konsekwencje uderzają w życie chrześcijan na Bliskim Wschodzie?

Arabska wiosna szybko przerodziła się w salafickie lato. Dziś widzimy to przede wszystkim w Syrii i Egipcie. Choć sytuacja w Tunezji czy w Libii wcale nie jest stabilna – te kraje nie mają dziś takiego znaczenia dla Zachodu, bo też nie leżą w tak wrażliwym otoczeniu geopolitycznym. Pierwszą przesłanką naszej polityki powinna być troska o bezpieczny świat dla niepodległej Polski. To oznacza rozładowywanie ognisk napięć międzynarodowych i troskę o stabilny pokój. Te kryteria na Bliskim Wschodzie mają dwa sprawdziany: bezpieczeństwa wspólnot chrześcijańskich i bezpieczeństwa Izraela. Bo o jakim szacunku dla praw ludzkich można mówić tam, gdzie i tak zła sytuacja chrześcijan się pogarsza i rośnie zagrożenie dla pokoju międzynarodowego? Polska nie powinna więc robić niczego co trwale zwiększa napięcia w tym regionie. Zawsze też należy brać pod uwagę jak tamtejsze konflikty odbiją się na życiu wspólnot chrześcijańskich. Niestety, do tej pory od tego względu polityka zachodnia najczęściej zupełnie abstrahowała. Chrześcijanie bowiem są w Egipcie, Syrii czy Jordanii znaczącą – ale bardzo wyraźną mniejszością. Nie są siłą polityczną, więc w kategoriach gry „się nie liczą”. Dlatego właśnie muszą móc liczyć na nas, na chrześcijańską opinię świata zachodniego.

Czy zatem Zachód w ogóle nie powinien tam ingerować?

Zachód powinien w tym regionie prowadzić celową i odpowiedzialną politykę. Wspierać wiarygodnych sojuszników (jeżeli udaje się ich znaleźć), chronić chrześcijan, brać pod uwagę bezpieczeństwo Izraela. Dlatego tak absurdalne są sankcje, które Unia Europejska wprowadza wobec Egiptu po obaleniu władzy Bractwa Muzułmańskiego. W Egipcie armia i prozachodni nacjonaliści są realną i sprawdzoną siłą społeczną. Dziś dla chrześcijan są zaporą chroniącą ich przed eskalacją pogromów. Prezydent Mursi przeorientowywał swój kraj na zbliżenie z Chinami i Iranem. Pokój z Izraelem – więc pokój w regionie w ogóle – stanął pod znakiem zapytania. Ale europejska lewica od dawna powołując się na „demokrację” potrafi usprawiedliwiać najbardziej rewolucyjne i zagrażające pokojowi rządy. Na Bliskim Wschodzie mamy ciągle (abstrahując od tradycyjnych monarchii sunnickich) dwie siły ideowe: nacjonalizm arabski (który w Egipcie czy w Tunezji miał charakter prozachodni, w Syrii – prorosyjski) oraz islamizm, nastawiony programowo na konfrontację z Zachodem i dyskryminację chrześcijan. O ile nacjonaliści kierują się ukształtowaną pod wpływem Europy koncepcją narodu (w której jest zarówno jakieś miejsce i na politykę z normalnymi relacjami międzypaństwowymi, i – w planie wewnętrznym – na obecność wspólnot chrześcijańskich w społeczeństwie), o tyle dla islamistów podstawową kategorią jest umma, wspólnota wiernych, pozostająca w fizycznej konfrontacji ze światem zewnętrznym i traktująca chrześcijan jako obcych pozostających pod ochroną państwa. Ci obcy powinni po pierwsze za tę „ochronę” (czyli za to, że żyją) płacić, a po drugie – nie powinni zachowywać się „arogancko” jeśli chcą uniknąć pogromów; czyli krótko mówiąc – powinni żyć w stanie permanentnej uległości.

A czy nie ma szans na demokrację islamską?

Demokracja może tam oznaczać albo liberalizację rządów nacjonalistycznych – albo rewolucję w celu ich obalenia, co z reguły prowadzi do rządów islamistycznych. Oczywiście, rozpatrując te modele musimy mieć świadomość, że rządom wojskowym też trzeba patrzeć na ręce – by nie legitymowały swej władzy okresowym przymykaniem oczu na ekstremizm. Bo właśnie na tle ekstremistów palących kościoły czy strzelających do europejskich turystów rządy, które z nimi walczą, wyglądają najlepiej. Trzeba więc przede wszystkim oceniać po efektach. Ale nie można – tak jak w Egipcie – rzucać kłód pod nogi władzy, który broni podstawowych elementów bezpieczeństwa chrześcijan i zachowuje odpowiedzialną pozycję w polityce międzynarodowej.

Czyżby Unia Europejska była w sojuszu z Bractwem Muzułmańskim?

Polityka Unii Europejskiej jest zaplątana we własną ideologię. Gdy odrzuca się obiektywny porządek moralny – jedynym kryterium sprawiedliwości staje się „demokracja”.

Unia ma swoim działaniu jakiś polityczny cel, czy to jest takie działanie odruchowe?

To polityka przede wszystkim bezmyślna, nie kierująca się ani odpowiedzialnością, ani solidarnością. Podobną politykę prowadziły Stany w okresie powietnamskiego kryzysu, gdy porzucono sojuszników w Iranie, Nikaragui i innych krajach. Dziś taka polityka wobec Egiptu może popchnąć ten kraj w stronę Rosji (która w Syrii demonstruje, że potrafi bronić swoich sojuszników), a więc może cofnąć historię o lat czterdzieści, do czasów sprzed Sadata.

To Amerykanie też się taką odruchowością wykazują?

Amerykanie dziś zajmują się przede wszystkim Syrią, gdzie stanęli wobec kwadratury koła. Mamy rząd sprzymierzony z Rosją i z Iranem, protegujący ekstremistyczny Hezbollah w Libanie. Umocnienie rządu Asada – i prestiżu państw, którego go wspierają, czyli Rosji, Iranu, ale również Chin – nie jest dobrą opcją. To zły sygnał dla innych państw w regionie. Ale oddanie władzy zbrojnej rewolucji może być rozwiązaniem jeszcze gorszym. Jak trafnie przestrzegł Witold Waszczykowski – wejście anty-asadowskich powstańców do Damaszku najpewniej oznaczałoby rzeź chrześcijan i alawickiej mniejszości, na której opiera się rząd. Teoretyczną opcją – o której dziś się jeszcze nie mówi – jest również wieloletnia wojskowa okupacja Syrii, co pociągnęłoby uwikłanie Ameryki w konflikt jeszcze bardziej dramatyczny niż w Iraku i w znacznym stopniu sparaliżowałoby politykę amerykańską. W tej sytuacji jedynym racjonalnym wyjściem jest wymuszenie (w razie potrzeby również groźbą działań zbrojnych) negocjacji politycznych między rządem a siłami społecznymi i opozycyjnymi, doprowadzenie do zakończenia wojny domowej, presja na liberalizację polityczną. Z pewnością bowiem łatwiej zliberalizować rządy Asada – niż rządy islamistyczne. Krótko mówiąc – wszystko to, o czym mówi Stolica Apostolska i jej przedstawiciel przy ONZ, abp Silvano Tomasi. Bardzo instruktywne jest też stanowisko Brytyjczyków. Oni znają dobrze Bliski Wschód i wiedzą, że warto angażować się we wsparcie sprzymierzeńców, ale wszczynanie działań zbrojnych w imię pustych haseł jest całkowicie nieodpowiedzialne. W Polsce na szczęście mamy w tej sprawie zaskakujący i nie widziany od lat consensus i szkoda, że bez echa przeszła bezprecedensowa wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który powiedział, że „stawiając się w sytuacji Donalda Tuska nie byłby entuzjastycznie nastawiony” do propozycji zaangażowania Polski w działania zbrojne w Syrii.

Rozmawiał Tomasz Rowiński