Gdyby nie dość twarde negocjacje premiera Mykoły Azarowa, ukraiński GTS (gas transit system) już dawno znalazłby się w rękach Gazpromu. Rosjanom nie udało się przeforsować koncepcji stworzenia dwóch joint venture pod ich dyktando. W  praktyce oznaczałaby to przekazanie im kontroli nad przesyłem gazu na Ukrainie - Azarow na razie się wybronił.


Inna sprawa, że popierana przez prezydenta Janukowycza koncepcja, zakładająca stworzenie joint venture z udziałem Ukraińców, Rosjan i enigmatycznej ,,europejskiej firmy’’ nie była konkretna. Można nawet przypuszczać, że ukraińscy specjaliści spostrzegli ryzyko, że ewentualną europejską spółką biorącą udział w joint venture mogłaby zostać np. niemiecka RWE, którą posądza się o niestandardowo bliskie związki z Gazpromem.


Moskwa zmyślnie wplotła w tok negocjacji kwestię budowy South Stream, który to gazociąg ma w przyszłości omijać terytorium ukraińskie i zmniejszyć korzyści Kijowa płynące z faktu, że Ukraina była do tej pory krajem tranzytowym - wygląda jakby zapadła decyzja, że Ukraina nie może utrzymać mocnego statusu państwa tranzytowego. Niedawno Władimir Putin zaapelował o przyspieszenie prac nad projektem. Zakomenderował start prac na 2013 rok. Widać, że nie zamierza odpuścić Ukraińcom.


Kolejna runda negocjacji została przeniesiona na 15 stycznia. Prowadzić je będą premierzy. A zatem zetrą się ze sobą koncepcje Azarowa i Putina. Obaj panowie pokazali wielokrotnie, że rzadko idą na ustępstwa. To może być ciekawy pojedynek. Oby nie zakończył się kolejnym kryzysem gazowym, którego, według deklaracji, nie chce żadna ze stron. Polska i szerzej Unia Europejska powinny wykazać większe zainteresowanie tą sprawą. Szczególnie, że Kijów zaczyna politycznie słabnąć. Może to ostatnia chwila, by Zachód pomógł Ukrainie zachować resztki suwerenności energetycznej.

 

ebe.org.pl