„Cały świat to Kreml, a ludzie w nim żyjący – to jego agenci” – tak mógłby dziś napisać Wiliam Szekspir, obserwujący histerię, jaka podnosi się każdorazowo w środowisku blogerów i dziennikarzy przy okazji różnych nieprzyjemnych incydentów, jaki zdarzają się na obszarze postsowieckim. To trochę tak, jak w owej słynnej historii o chłopcu, który cały czas krzyczał: wilk, wilk. Na Ukrainie dyskutuje się teraz zawzięcie na temat autentyczności planu operacji „Korbowód” i o szczerości zachowania Nadiji Sawczenko. Taki „biały szum” często odwraca uwagę od prawdziwego działania kremlowskich agentów wpływu. Tutaj jednak chciałbym zwrócić uwagę na działalność „rosyjskiego lobby” w innym postkomunistycznym kraju, którego społeczeństwo tradycyjnie nastawione jest bardzo antyrosyjsko, a mówiąc precyzyjniej – nastawione jest wrogo wobec rosyjskiego imperializmu. To jedyna nie-sowiecka republika, gdzie kocha się Wysockiego i gdzie odbywają się wieczory pamięci Okudżawy. Chodzi o kraj, dziś już członek NATO, w którym do wiosny 2014 roku chór im. Aleksandra koncertował średnio trzy razy do roku. Chcemy porozmawiać tutaj o „rosyjskim śladzie” w Polsce.

A zatem, jak wyglądają świadomi lub nieświadomi działacze-wyznawcy idei tak zwanego „ruskiego miru”? Jakie metody wykorzystują oni w swojej działalności? Jaka jest publiczna retoryka owych „kremlowskich matrioszek” w kraju nad Wisłą?

A dlaczego matrioszki? To bardzo proste. Matrioszka to istota składająca się z szeregu powłok (mogących występować w różnych kolorach i posiadać różne twarze), za jakimi ukrywa się jakaś inna istota. Kremlowską matrioszką może być zarówno jeden człowiek, który za „twarzami” eurosceptycyzmu, antyglobalizmu czy antyukrainizmu (możliwe są również inne warianty z przedrostkiem „anty”) ukrywa swoją „odwieczną rosyjską duszę”, jak i cała organizacja działająca na tej samej zasadzie. Z powodu wielorakości warstw i twarzy, trudno ustalić między tymi działaczami jakieś wzajemne związki. Działania w różnych wymiarach dają możliwość unikania wzajemnych powiązań, krzyżówek, tworząc iluzję niepodzielności, jakby pojedynczych atomów, między którymi nie zachodzą żadne związki. Dlatego odkryć „kremlowską matrioszkę” nie jest wcale łatwo. A jeszcze trudniej jest jej się skutecznie przeciwstawić. Aby wyeliminować działalność „matrioszki” trzeba dotrzeć do jej prawdziwej istoty. W tym celu należy odkryć wszystkie kolejne powłoki, zdemaskować wszystkie jej „twarze”.

Najbardziej znanym obecnie przykładem „kremlowskiej matrioszki” w Polsce jest nakryty niedawno i aresztowany przez tamtejsze organy ścigania rosyjski agent wpływu – Mateusz Piskorski. O rosyjskim szpiegu Piskorskim – w szczególności o jego antyukraińskiej działalności i powiązaniach z „kumem” Putina, Wiktorem Miedwieczukiem, napisano już bardzo wiele. Lecz nawet po jego aresztowaniu ta „kremlowska matrioszka” w Polsce nadal jest aktywna, wszelako ów Piskorski to tylko jedna z wielu możliwych powłok i twarzy.

Tradycyjnie wojna wywiadów rozgrywa się na niewidzialnych frontach. Jednak współczesność domaga się rozgłosu, dlatego w dobie społeczeństwa informacyjnego i wojen medialnych występuje konieczność istnienia jakościowo nowych agentów – osób, które swoim rozgłosem kształtują opinię publiczną i kierują społeczną świadomością. Ci ludzie sprytnie wykorzystują wartości cywilizacji zachodniej: wolność słowa, pluralizm et cetera. Dlatego udowodnienie ich działalności agenturalnej jest niezwykle trudne, a czasami wręcz niemożliwe. Podstawy kultury europejskiej pozwalają „kremlowskim matrioszkom” mnożyć swoje warstwy w nieskończoność.

Równocześnie jednak wolność słowa i transparentność stanowią dla zachodniej cywilizacji coś w rodzaju mechanizmu obronnego, są swoistym wewnętrznym antidotum na działalność „kremlowskich matrioszek”. W polskiej przestrzeni medialnej raz po raz pojawiają się komunikaty o wykryciu rosyjskiego szpiega, na przykład wśród oficerów sztabowych lub pracowników ministerstwa obrony. Informacja ta rzadko jednak wychodzi poza społeczność blogerską. Bardzo cenny w tym aspekcie jest profil na facebooku znanego działacza społecznego, Marcina Reya, pod nazwą „Rosyjska V kolumna w Polsce”. Autor udostępnia na nim materiały na temat działalności polskich polityków i aktywistów powiązanych z tak zwanym”ruskim mirem”. W ten sposób przestrzeń medialna Polski daje nam możliwość monitorowania osób i ich wzajemnych powiązań – czyli zdejmowania kolejnych warstw „kremlowskiej matrioszki” – agentów wpływu Moskwy.

Podsumowując powyższe, autor zaprasza czytelników do wspólnego przedsięwzięcia, na swoisty „peeling” owych „kremlowskich matrioszek” w Polsce. W cyklu artykułów pod tytułem: „Kremlowskie matrioszki”, spróbujemy wspólnie przyjrzeć się publicznej działalności niektórych polskich polityków i działaczy społecznych, którzy realizując interesy „ruskiego miru” i prowadząc działalnością antyukraińską – działają zarówno na szkodę polsko-ukraińskich relacji, jak i – paradoksalnie – na szkodę interesów Warszawy. Spróbujemy odkryć ich relacje z Moskwą.

Ukraińska flaga a polscy nacjonaliści

(z cyklu „kremlowskie matrioszki albo rosyjski ślad w Polsce)

11 Listopada, w Święto Niepodległości Polski, polskie media obiegła wiadomość o spaleniu ukraińskiej flagi podczas Marszu Niepodległości. Skandal szybka nabrał rozgłosu i postawił na baczność wszystkie ośrodki związane z tematyką polsko-ukraińskich relacji.

Chronologia

„Niezidentyfikowani zamaskowani sprawcy spalili flagę Ukrainy podczas Marszu Niepodległości w Warszawie” – tak o tym wydarzeniu (lakonicznie acz dramatycznie) obwieścił korespondent Gazety Wyborczej. Godzinę później pojawił się w internecie film z tamtego zdarzenia, zaś Ambasada Ukrainy w Rzeczypospolitej Polskiej, o godzinie 21.00, złożyła oświadczenie żądając dochodzenia w tej sprawie. Skierowała też notę do Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Warto zwrócić uwagę na szybkość reakcji ukraińskich dyplomatów, podczas gdy większość Ukraińców, którzy kiedykolwiek mieli do czynienia z pracą ambasady i konsulatów ukraińskich w Polsce, skarżą się raczej na niekompetencję i opieszałość.

A już 12 listopada marszałek Senatu RP, Stanisław karczewski, przebywając z wizytą we Lwowie, potępił ów akt wandalizmu.

W tym samym dniu, w ukraińskim internecie zaczęła rozprzestrzeniać się informacja o tym, że polscy nacjonaliści pobili tamtych podpalaczy ukraińskiej flagi, oskarżając ich o współpracę z rosyjskimi siłami. Zaś sprawcami podpalenia okazali się członkowie organizacji „Narodowa Wolna Polska” (w skrócie NWP).

13 listopada, w porze lunchu, polska policja publikuje informacje o tym, iż podczas Marszu Niepodległości doszło do spalenia flagi Ruchu Autonomii Śląska (RAŚ), która wizualnie wygląda niemal tak samo jak ukraińska (pierwsza składa się z żółto-niebieskich równoległych pasów, druga zaś odwrotnie – z niebiesko-żółtych). Analogiczne oświadczenie wydali również organizatorzy Marszu Niepodległości, twierdząc, że spalona została flaga Górnego Śląska. Takie usprawiedliwienie, jakkolwiek brzmi dość absurdalnie, przenosi niejako konflikt z poziomu międzynarodowego na poziom wewnątrzkrajowy i może być postrzegane z jednej strony jako dowód zaniepokojenia zdarzeniem oficjalnej Warszawy, z drugiej zaś jako próba – choćby nawet post factum – załagodzenia skutków tego nikczemnego czynu, i to zarówno wobec Ukraińców, jak i wobec partnerów europejskich.

13 listopada, w sieci pojawiło się wideo, na którym niejaki Damian Bieńko, działacz organizacji „Narodowa Wolna Polska”, ściśle współpracującej z quasi-partią „Zmiana” (o której związkach z Kremlem do tej pory nie czytał chyba tylko ktoś bardzo leniwy) potwierdza, iż jest owym pobitym przez polskich nacjonalistów podpalaczem ukraińskiej flagi. W tym samym dniu, na stronie internetowej polskich autonomicznych nacjonalistów, rzeczywiście pojawia się informacja o tym, że ów Bieńko został przez tamtych pobity – za spalenie ukraińskiej flagi i za współpracę ze środowiskami prorosyjskimi i komunistycznymi. A zatem, widzimy tutaj konflikt między dwoma różnymi polskimi grupami nacjonalistycznymi: pierwszej, która w interesie kremla organizuje antyukraińskie, szkodzące międzynarodowemu wizerunkowi Warszawy akcje publiczne, oraz drugiej, która przeciwstawia się działającym na szkodę interesów Polski prokremlowskim siłom.

15 listopada polska policja przekazuje do prokuratury zebrane w tej sprawie materiały w celu zbadania kwalifikacji prawnej przestępstwa.

Konsekwencje zdarzenia oraz kto skorzystał?

Spalenie ukraińskiej flagi w Warszawie oburzyło szczególnie ukraińskie środowiska prawicowe, które wezwały do organizowania mitingów a nawet do aktów zemsty, uzasadniając to tym, iż Polacy przekroczyli tym razem wszelkie dopuszczalne granice. Na szczęście, 13 listopada wieczorem, działacze „Swobody” wycofali swoje pretensje do strony polskiej w związku z incydentem i zgodzili się uznać problem za załatwiony, wszelako Polacy sami ukarali prowokatora. Najwidoczniej jednak ktoś planował rozpętać wojnę między polskimi i ukraińskimi nacjonalistami, choć prowokacja się nie powiodła. Pytanie – jakie siły za tym stały? Cui prodest? Cóż, konflikt między Polakami i Ukraińcami, lub między polskimi i ukraińskimi siłami politycznymi, jest korzystny przede wszystkim dla Rosji, czego historia dowiodła już nie jeden raz.

Trzeba koniecznie powiedzieć, że już od ponad roku trwają formalne i nieformalne kontakty pomiędzy polskimi i ukraińskimi ugrupowaniami prawicowymi. Z początkiem wojny na Donbasie w prawicowych środowiskach w Polsce rozpoczęły się debaty na temat stosunku do ukraińskiego nacjonalizmu, jak i o zagrożeniach, jakie płyną ze strony szowinizmu rosyjskiego. Przez ostatnie pół roku w polskich środowiskach prawicowych i nacjonalistycznych wpływ frakcji ukrainofilskich zaczął znacząco rosnąć. Być może zaczęły przynosić pozytywne wyniki wspólne publiczne akcie upamiętnienia ofiar na Wołyniu i wygłaszanie wzajemnych przeprosin. Oczywiście, takie zbliżenie jest bardzo nie na rękę strategom”ruskiego miru”, ponieważ w niedalekiej przyszłości może się to przekształcić w bardziej efektywne współdziałanie mające na celu przeciwstawianie się imperialnym ambicjom Kremla. A kto wie – może nawet stać się podstawą do stworzenia wojskowo-politycznej unii krajów bałtycko-czarnomorskiego regionu.

Ku wielkiemu rozczarowaniu „kremlowskich matrioszek”, prowokacja z flagą zakończyła się wręcz paradoksalnie: jedyną ofiarą prorosyjskich sił, które tę prowokację zorganizowały i rozpętały, okazał się ów prorosyjski prowokator. Ot, dialektyka! Czyli tak, jak nauczał dieduszka Lenin.

Jagiellonia.org / Feliks Rupicki – sprotyv.info – tłumaczenie Marian Panic