Pociąg jadący do Kołobrzegu przyjechał z Krakowa już zapchany jak puszka ze śledziami. Zajęte były także wszystkie miejsca wcześniej zarezerwowane dla uczestników obozu młodzieżowego. Obsługa składu, biegająca z obłędem w oku, nie była w stanie zapanować nad sytuacją. Po wielkiej awanturze, która mało co, a skończyłaby się bijatyką, rodzice dzieci jadących na kolonie zablokowali odjazd pociągu, żeby wymusić doczepienie dodatkowych wagonów.


Podróż na tej linii trwa prawie dobę. W takim ścisku to sama rozkosz, trudno się więc dziwić, że niektórzy rodzice, widząc co się dzieje, chcieli zabrać dzieci z powrotem do domu. Pracownicy kolei twierdzą, że sytuacja jest incydentalna, bo coś takiego rzadko się zdarza.


Inne zdanie mają pasażerowie; na tej samej linii w lipcu miało miejsce podobne wydarzenie - rozwścieczeni pasażerowie wylegli w Piotrkowie Trybunalskim na tory i zablokowali przejazd dopóki nie dołączono dodatkowych wagonów.


Gdy rozmawiałem z Adrianem Furgalskim - ekspertem od transportu kolejowego z Zespołu Doradców Gospodarczych TOR - twierdził, że faktem jest, iż kolej nie wyciągnęła wniosków z podobnych sytuacji jakie miały miejsce na tej samej trasie już w ubiegłym roku, jednak ogólnie był dobrej myśli co do najbliższej przyszłości przewozów kolejowych i zapowiadał zmiany na lepsze w ciągu pół roku, gdy poprawi się fatalna sytuacja taboru, a obecne trudności tłumaczył wakacyjnym obciążeniem.


Wtóruje mu rzeczniczka PKP Intercity, Małgorzata Sitkowska, mówiąc, że pociągów na niektórych trasach nie przybędzie ze względu na przepustowość tras oraz liczbę wagonów jaką może uciągnąć elektrowóz. Jednak nie potrafiła udzielić odpowiedzi dlaczego na szczególnie obciążonych trasach pociągi nie mogą jeździć w maksymalnie dużych składach.


Ja też tego nie rozumiem, tym bardziej, że niedawno przeżyłem na własnej skórze czym jest atak Indian na dyliżans, czyli próbę powrotu do Warszawy z Krakowa. Pasażerowie przybyli ze stolicy nie mogli wysiąść, bo zablokował ich tłum napierający na wagony, notabene chyba odkupione z NRD-owskiego demobilu.


Podczas gdy w ekwilibrystyczny sposób „podróżowałem” do Warszawy, na rozjazdach minął nas pociąg jadący w tym samym kierunku z Łodzi - dwukrotnie dłuższy, wypełniony na oko średnio paroma osobami na wagon.


Kilka dni temu kupowałem wakacyjne bilety na dworcu Warszawa Centralna; w skomputeryzowanej kasie trwało to... ponad godzinę. W tym czasie przy sąsiedniej kasie doszło do strasznej awantury połączonej z interwencją policji; okazało się, że sprzedano bilety na pociąg, którego nie ma. Podczas moich godzinnych zakupów, do mojej kasy także podszedł mężczyzna, któremu sprzedano bilety na inny dzień. Niezła średnia jak na 60 minut.


Niestety, po paru dniach i ja musiałem wrócić, bo okazało się, że ja także mam bilety, które nie uprawniają mnie do przejazdu, dowiedziałem się, że z córką tym pociągiem rowerów nie zabierzemy. Wcześniej kasjerka zapewniała mnie, że nie powinno być problemu. Przy okazji - szczęście w nieszczęściu - dowiedziałem się, że 1 sierpnia zmienił się rozkład i pociągi, na które mam bilety, mogą odjeżdżać o innych porach. „-A gdzie jest ten rozkład?” - pytam. „-Nie ma, bo wie pan, remont jest i nie ma go gdzie wywiesić”. Ręce opadają...


Przypomina mi się kolejowa zawierucha sprzed pół roku, która mogła się skończyć odwołaniem ministra Grabarczyka. Mogła, ale nie skończyła.


Odprowadzając wtedy koleżankę jadącą do rodziny na święta Bożego Narodzenia bylem świadkiem jak pasażerowie czekający pociąg spóźniony ponad godzinę na trasie zaledwie z Warszawy Zachodniej do Gdańskiej(!), rozzłoszczeni otworzyli okienko maszynisty pytając go gdzie ten pociąg jedzie, bo informacja na wagonie różniła się od tej podanej przez megafon. Maszynista odesłał tłum do kierownika pociągu, ten zaś – gdybym nie widział tego na własne oczy, to bym nie uwierzył – zadzwonił z komórki do dyżurnego ruchu i zapytał: „-Słuchaj, a dokąd my właściwie jedziemy?”


Styczniowa próba zdymisjonowania Cezarego Grabarczyka skończyła się wręczeniem mu wielkiego bukietu kwiatów na oczach całego Sejmu. Gdyby była tam orkiestra, to zapewne zabrzmiałyby też fanfary.


Cóż... pewien człowiek zajmujący się spedycją powiedział mi kiedyś: „-Z pocztowcem i kolejarzem nigdy nie wygrasz.”


Z ministrem także. Może już szykować wazon.


Paweł Krzemiński