Prezydent Andrzej Duda dorzucił ostatnio do pieca jakby za mało grzało się w polskim kotle. Jego wywiad dla TVP Historia zawierał słowa, które nie powinny paść z ust głowy państwa. Owszem, miał rację, że potomkowie zdrajców i zbrodniarzy komunistycznych zajmują ważne pozycje w kraju. Ale wielu z nich zaangażowało się w walkę z systemem stworzonym przez przodków. Nie odpowiadają za ich przestępstwa. Są także po „naszej” stronie i postępują bez zarzutu.

  Jak się zdaje prezydent przyjął „pedagogikę wstydu” na odwrót. Skoro oni zawstydzają Polaków niegodnymi czynami przodków, to prezydent zawstydza ich w ten sam sposób. Jest to dobra taktyka; sam ją doradzałem jako element polityki kulturalnej PiS w walce z sierotami po komunizmie. Ale to jest stosowne dla publicystów. Natomiast nie nadaje się dla prezydenta. A to dlatego, że w naszych sporach musimy mieć rozjemcę. Kogoś, komu mogą ufać obie strony. Niestety, Andrzej Duda rezygnuje z tej roli i nie tylko z oczywistą szkodą dla kraju, lecz także ze szkodą dla swej pozycji politycznej.

  Prezydent ma przykry problem wizerunkowy. Jest postrzegany jako bierny notariusz rządu, a ściślej Jarosława Kaczyńskiego. Zapewne zgadza się z jego polityką i podpisuje kolejne ustawy bez konfliktu sumienia. Dlatego powinien podkreślać swoją osobność w kojących słowach skoro nie może zdobyć się na veto tego czy owego. Lecz jeśli zamierza przelicytować Prezesa w radykalizmie werbalnym czy choćby dorównać temu mistrzowi molestunku, to niechaj mają nas w opiece wszyscy święci. Przydadzą się, kiedy niektórzy rozpaleni rodacy trafią na cmentarz.

  Podobno słowa prezydenta zostały wyrywane z kontekstu przez polemistów. Moim zdaniem niuanse kontekstu nie są ważne ale to, jak słowa zostały zrozumiane i użyte w sporze. Takie jest ich realne znaczenie.

  Prezydent był łaskaw wyrazić się szorstko tydzień przed zapowiedzianym na 6 maja wielkim marszem opozycji „w obronie wolności”. Część przeciwników PiS zapewne wahała się, pójść czy nie pójść. A pan prezydent podał im argument. Trzeba pójść. Tym bardziej, że niemal jednocześnie odbył się tyle odstręczający, ile imponujący dyscypliną marsz ONR. W środowisku około Gazety Wyborczej marsz wywołał zrozumiałą panikę. Oto pojawiło się narzędzie czystki, gdyby nie starczyły środki administracyjne w jakiejś nieodległej przyszłości. Gdyż słowa prezydenta o potomkach zbrodniarzy na ważnych stanowiskach można rozumieć, że prędzej czy później trzeba będzie ich usunąć z tych stanowisk. A nie ustąpią bez walki.

  W moim przekonaniu należy dążyć do „konfliktowego partnerstwa” z oponentem. Nie unikać sporu, ale nie przekraczać granicy zagrożenia egzystencjalnego przeciwnika, gdy nie wchodzi w grę łamanie przez niego prawa. Nie odbierać mu godności zamaszystym gestem tylko dlatego, że przyszedł na świat w swej rodzinie. Zresztą każdy człowiek ma coś na sumieniu, jeżeli nie w sprawach państwowych, to biznesowych albo prywatnych. Czystość prawie każdego można podważyć. Działa to oczywiście w obie strony i napędza wzajemną nienawiść. A świat zewnętrzny staje się coraz bardziej niebezpieczny. Polska tym bardziej potrzebuje względnego spokoju w kraju.

  Słyszałem o pewnym pomyśle jednoczenia Polaków. Na razie nie wróżę sukcesu. Moim zdaniem konflikt musi się wypalić w słowach, aż wszystkich to znudzi. Jednak prezydent powinien pilnować, żeby nie doszło do pożaru w państwie.

Krzysztof Kłopotowski

sdp.pl