KRZYSZTOF RAK

NOWA KONFEDERACJA

Donald Trump raczej nie dogada się z Władimirem Putinem. Przede wszystkim dlatego, że Kremlowi zależy na zniszczeniu Zachodu, a nie na strategicznym kompromisie z Waszyngtonem

W trakcie kampanii wyborczej Donald Trump wielokrotnie deklarował, że gotów jest dogadać się z prezydentem Rosji Władimirem Putinem. Co prawda nie wyjaśniał bliżej, w jaki sposób to uczyni, ale komentatorzy i eksperci bardzo szybko nakreślili czarny scenariusz. Zgodnie z nim USA i Rosja podzielą się wpływami w strategicznych z ich punktu widzenia regionach. Będzie to typowy „business as usual”, mocarstwa – jak mają to w zwyczaju – dogadają się kosztem innych. Takich praktyk obawiają się przede wszystkim kraje małe i średnie, albowiem to one najczęściej płacą rachunki za geszefty wielkich tego świata. Nie dziwi więc zaniepokojenie wywołane wypowiedziami Trumpa w państwach Europy Środkowo-Wschodniej, które nie raz w historii stawały się ofiarami takich porozumień.

Problem polega jednak na tym, że Trump krytykowany jest za to samo, co przez osiem lat chciał osiągnąć prezydent Barack Obama. Słynny „reset” w relacjach amerykańsko-rosyjskich był bowiem próbą podziału stref wpływów pomiędzy mocarstwami. Warto więc przypomnieć historię, którą konkurenci Trumpa chcieliby jak najszybciej zapomnieć.

Zastopować NATO

Po zakończeniu zimnej wojny mocarstwa zachodnie rozszerzyły strefę swoich wpływów na Europę Środkową i Wschodnią, inicjując proces przyjmowania państw tego regionu do Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Ta ekspansja miała służyć dwóm celom: skonsumowaniu zwycięstwa nad Sowietami i stabilizacji nowych peryferii Zachodu. Jej kluczowe etapy to przyjęcie państw środkowoeuropejskich do NATO w roku 1999 i pięć lat później do UE.

Kreml odnotował pierwszy poważny sukces podczas szczytu NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 r. Wtedy udało mu się zablokować drogę do członkostwa w Sojuszu Ukrainie i Gruzji

Moskwa starała się przeciwdziałać kolejnym falom rozszerzenia, ale była zbyt słaba, aby jej obiekcje mogły znaleźć posłuch w Waszyngtonie czy Berlinie. Dopiero dojście do władzy Władimira Putina, a potem boom na rynku surowców energetycznych odwróciły niekorzystny dla interesów rosyjskich bieg wydarzeń.

Kreml odnotował pierwszy poważny sukces podczas szczytu NATO w Bukareszcie w kwietniu 2008 r. Wtedy udało mu się zablokować drogę do członkostwa w Sojuszu Ukrainie i Gruzji. Dziś zapomina się, że szczyt ów poprzedzony został próbą „małego resetu”, która miała miejsce w trakcie wizyty premiera Donalda Tuska w Moskwie w lutym 2008 r. Putin miał mu wówczas zaoferować rozbiór Ukrainy. Wizytę tę rząd w Warszawie przedstawił jako ogromny sukces, dzięki któremu doszło do zwrotu we wzajemnych stosunkach, które pogorszyły się za sprawą poparcia przez Polskę „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie.

Trudno uwierzyć, że ów „mały reset” nie był konsultowany z najbliższymi partnerami Polski, czyli z Niemcami i Stanami Zjednoczonymi. Z dzisiejszej perspektywy wyraźnie widać, że wpisywał się w strategię zbliżenia mocarstw zachodnich z Moskwą, a polski premier odgrywał rolę dyplomatycznego harcownika. Te próby spaliły jednak na panewce, ponieważ w sierpniu 2008 roku wojska rosyjskie najechały na Gruzję. Moskwa po raz pierwszy po zakończeniu zimnej wojny brutalnie pogwałciła elementarne zasady prawa międzynarodowego, zaatakowała suwerenne państwo i dokonała jego rozbioru.

Wielki reset

Wydawało się, że spotka ją za to surowa i sprawiedliwa kara. Nic z tych rzeczy, nowy prezydent USA, Barack Obama, w ekspresowym tempie rozpoczął zbliżenie z Kremlem. W marcu 2009 roku w Genewie ówczesna sekretarz stanu USA, Hillary Clinton, i minister spraw zagranicznych Rosji, Siergiej Ławrow, nacisnęli przycisk „reset”, a w kilka miesięcy później Obama odwiedził Moskwę.

Amerykanom wydawało się, że dogadali się z Rosjanami. W zamian za wsparcie Waszyngtonu ws. Iranu i Afganistanu oraz neutralność w Azji Południowo-Wschodniej, która miała być teraz w centrum zainteresowania amerykańskiej geopolityki, Moskwa miała otrzymać gwarancję zachowania swoich wpływów w obszarze postsowieckim. Symbolem „resetu” była rezygnacja USA z planów budowy tarczy antyrakietowej na terenie Polski i Czech, którą ogłoszono w symbolicznym dla nas dniu 17 września 2009 r. Układ był czytelny, obie strony nieformalnie podzieliły się strefami wpływów w północnej Eurazji: Zachód miał kontrolować dwie strefy: zachodnią i środkowoeuropejską, a Moskwa – wschodnioeuropejską, leżącą na wschód od Bugu.

Kruchość układów z Rosją wyszła na jaw już w roku 2013, gdy w ostatnią fazę weszły negocjacje umowy stowarzyszeniowej pomiędzy Ukrainą a UE. Putin potraktował je jako kolejną próbę ekspansji Zachodu

Przy czym region środkowoeuropejski, na skutek tego, że mocarstwa zachodnie zobowiązały się do nierozmieszczania w nim większych jednostek wojskowych, broni jądrowej i instalacji wojskowych, stał się rodzajem „szarej strefy” bezpieczeństwa. Obama uznał ten układ za największy sukces swojej polityki zagranicznej w czasie pierwszej kadencji. Ten podział stref wpływów nie znalazł jednak żadnego formalno-prawnego potwierdzenia, ponieważ naruszał jedną z podstawowych zasad porządku międzynarodowego, a mianowicie zasadę suwerenności państw-członków społeczności międzynarodowej. Mocarstwa dbają o zachowanie pozorów i jeśli gwałcą prawo międzynarodowe, to z zasady nie w otwarty sposób.

Być albo nie być

Kruchość układów z Rosją wyszła na jaw już w roku 2013, gdy w ostatnią fazę weszły negocjacje umowy stowarzyszeniowej pomiędzy Ukrainą a UE. Putin potraktował je jako kolejną próbę ekspansji Zachodu. Dostrzegł egzystencjalne zagrożenie dla swojej władzy. Pojawienie się w obszarze postsowieckim nowego państwa, które skutecznie przeprowadziłoby demokratyczne i rynkowe reformy, groziłoby wybuchem następnej kolorowej rewolucji, tym razem w Moskwie.

Rozpętał więc kolejną wojnę i znowu wygrał. Wybił mocarstwom zachodnim z głowy przyjęcie Kijowa nie tylko do NATO, ale i do Unii. Co prawda, żeby zachować twarz, wprowadziły one kosmetyczne sankcje przeciwko agresorowi, ale jednocześnie dalej robiły z nim strategiczne interesy (Nord Stream 2, gazociąg OPAL). Co więcej, starały się wynegocjować z Kremlem nowy deal, który ustabilizowałby sytuację w Europie Wschodniej. W ostatnim roku Waszyngton i Berlin wywierały bezprecedensowe naciski na Kijów, aby ustąpił w sprawie Donbasu. Putin tym razem nawet nie udawał, że jest zainteresowany kolejnym układem, ponieważ zmieniła się sytuacja wewnętrzna w Rosji.

Putinowi nie zależy na żadnym trwałym układzie z Ameryką, ponieważ stabilizowałby on sytuację międzynarodową. Stabilizacja zaś nie jest w interesie słabnącej Rosji

Dramatyczny spadek cen ropy naftowej w 2014 r. zagroził władzy gospodarza Kremla. Rosja stoi na handlu węglowodorami. Od niego zależy dobrobyt elity rządzącej i stabilność społeczna kraju, a więc i osobista władza Putina. Dlatego musi on odwrócić uwagę elit i społeczeństwa od kryzysu społeczno-gospodarczego i zaoferować im igrzyska. Wywołanie wojny to klasyczny chwyt autokratów, polegający na przenoszeniu skutków kryzysu wewnętrznego na zewnątrz.

Chaos i destabilizacja

Wniosek z tej historii nie jest zbyt skomplikowany. Putinowi nie zależy na żadnym trwałym układzie z Ameryką, ponieważ stabilizowałby on sytuację międzynarodową. Stabilizacja zaś nie jest w interesie słabnącej Rosji, albowiem oznacza dalszy spadek jej pozycji w świecie. Jedynym wyjściem jest sianie chaosu i destabilizacji, a najlepszym środkiem do osiągnięcia tych celów jest wojna. Czy tak trudno zrozumieć, dlaczego Rosja prowadzi kolejne wojny w Gruzji, na Ukrainie i wreszcie w Syrii?

Strategiczne cele Putina, w odróżnieniu od jego konkretnych posunięć, nie są specjalnie trudne do odgadnięcia. Najważniejszy z nich polega na rozbiciu jedności Zachodu. Słaba postimperialna Rosja nie ma bowiem żadnych szans na podmiotowość wtedy, gdy mocarstwa zachodnie stanowią jeden zwarty blok. Taka konstelacja degraduje ją do roli peryferyjnego zaplecza surowcowego Zachodu. Jedyną szansą na grę w gronie największych daje jej wywołanie międzynarodowego chaosu i skonfliktowanie mocarstw zachodnich.

Głównym punktem tego planu jest doprowadzenie do konfliktu pomiędzy Waszyngtonem i Berlinem. Niestety, gry tej zdaje się nie rozumieć część niemieckiej klasy politycznej. Socjaldemokratyczny wicekanclerz RFN Sigmar Gabriel określił nowego prezydenta elekta USA mianem „pioniera szowinistycznej i totalitarnej międzynarodówki”. Politycy SPD, współkoalicjanci Angeli Merkel, zaatakowali Trumpa prewencyjnie, zanim zdążył jako prezydent USA dokonać jakiegoś aktu, który mogliby uznać za wrogi. Te reakcje to w gruncie rzeczy wypowiedzenie przez część niemieckich elit szczególnych relacji pomiędzy Niemcami a Ameryką. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w rzeczywistości to nie Donald Trump rozbija jedność Zachodu, ale ta część politycznych elit Zachodu, która – tak jak niemiecka SPD – robi od lat interesy z Kremlem.

Dezintegracja Zachodu

Wiara w to, że Putin na tym się zatrzyma, jest złudna. Po rozbiciu osi Waszyngton-Berlin intensywniej wmiesza się w sprawy kontynentalne. Będzie grał na konflikt pomiędzy Paryżem i Berlinem. Wykorzysta obecny kryzys w strefie euro i niechęć do płacenia przez Niemców długów śródziemnomorskich klientów Francji. Od dawna szczuje na kanclerz Włochów, którzy szantażują ją, że zmontują przeciwko niej koalicję, jeśli Niemcy nie dadzą więcej kasy dłużnikom z południa strefy.

Gospodarz Kremla zaciera zatem ręce, gdy liberalne elity Zachodu organizują antytrumpowską krucjatę. Od 16 lat czekał na taką okazję

W strategii Putina nie ma więc miejsca nie tylko na trwały układ z Waszyngtonem, o którym myśli Trump, ale i na układ z mocarstwami zachodnimi, gdyż jego celem jest dezintegracja Zachodu. Co gorsza, nie wystarczy mu tylko wywołanie chaosu. Narastający kryzys gospodarczy w Rosji zmusi go do prowokowania w jej sąsiedztwie lokalnych konfliktów zbrojnych – po to, aby na nich skupić uwagę Rosjan. Ci ostatni nie raz już udowodnili, że dla potęgi państwa poświęcą wszystko, zarówno swój dobrobyt, jak i wolność.

Gospodarz Kremla zaciera zatem ręce, gdy liberalne elity Zachodu organizują antytrumpowską krucjatę. Od 16 lat czekał na taką okazję, ale chyba w najśmielszych snach nie spodziewał się, że Zachód sam tak ochoczo wstąpi na drogę samozniszczenia.

TEKST KRZYSZTOFA RAKA "PUTIN CHCE OGRAĆ I TRUMPA, I ZACHÓD" POCHODZI Z PORTALU NOWAKONFEDERACJA.PL