- Ten człowiek podejmując swoją decyzję miał świadomość tego, co traci. W zamian za to musi mieć coś, co mu tę stratę zrekompensuje – mówi ks. prof. Paweł Bortkiewicz.

 

Jakub Jałowiczor, Fronda.pl: Ks. Krzysztof Charamsa udzielił wywiadów tygodnikom „Wprost” i „Newsweek”. Obu pismom miał zresztą obiecać wyłączność, więc oba mają go dziś na okładce. Jak świadczy o mediach to, że zabijają się o rozmowę z księdzem, który robi coś takiego jak Krzysztof Charamsa?

Ks. prof. Paweł Bortkiewicz TChr: To jest bardzo istotne pytanie, bo koncentrujemy uwagę na oszuście, którym jest ks. Charamsa, który w sposób dla mnie oszukańczy robił karierę watykańską. To jeden wątek, który jest wart analiz. Drugi, bardzo istotny wątek: wykorzystywanie świadectwa oszusta do tworzenia nieprawdopodobnych konstrukcji myślowych godzących w doktrynę Kościoła katolickiego świadczy o poziomie niektórych mediów. Myślę, że refleksja, którą podejmujemy wokół tzw. sprawy ks. Charamsy powinna iść w tych dwóch kierunkach: treści tego wyznania i okoliczności, które do niego prowadziły. To jest wyznanie człowieka, który będąc 18 lat kapłanem od 18 lat współżyje ze swoim partnerem. To po prostu porażające. Jednak druga sprawa to właśnie ta, że media korzystają z takiego człowieka i takiego wyznania po to, by budować rzeczywistość - ponoć - opiniotwórczą. Oba te tygodniki zaliczają się przecież do mediów opiniotwórczych. To bardzo niedobrze świadczy o jakości tych mediów.

Czy to, że sprawa ks. Charamsy wyszła na jaw tuż przed rozpoczęciem synodu poświęconego rodzinie jest – celowym lub nie – uderzeniem w synod?

Na pewno nie jest to działanie przypadkowe, jestem o tym przekonany. Poza tym zastanawiam się nad następującym wątkiem: Charamsa podejmując tę swoją decyzję musiał się przecież liczyć z konsekwencjami. Traci swoją pracę w Kongregacji Nauki Wiary. Być może zostanie w ogóle zawieszony w czynnościach kapłańskich, suspendowany, a myślę, że należałoby podjąć refleksję nad godziwością jego święceń kapłańskich i w związku z tym problemem ich ważności. Ten człowiek podejmując swoją decyzję miał świadomość tego, co traci. W zamian za to musi mieć coś, co mu tę stratę zrekompensuje. Rodzi się więc pytanie o lobby, które stoi za jego plecami i które zmusiło go czy zasugerowało mu tak ostentacyjną i dramatyczną w gruncie rzeczy decyzję. To na pewno nie jest rzecz przypadkowa i oczywiście jest ona nastawiona na wsparcie lobby, które od roku czy dłużej próbuje dewaluować nauczanie Kościoła dotyczące antropologii małżeństwa i dotyczące seksualności. Ale bądźmy też racjonalni. Wystąpienie Charamsy na pewno nie ma ani większego znaczenia ani ideowego, ani żadnego znaczenia doktrynalnego. Myślę, że poza burzą medialną, która właśnie się rozpętała nie będzie ono miało żadnego wpływu na sprawy synodalne.

Może dobrze się stało, że sprawa wybuchła jeszcze przed rozpoczęciem obrad synodu? Pokazuje to skalę problemu oraz to, że ludzie, którzy próbują majstrować przy doktrynie mogą mieć ku temu osobiste powody.

Jeśli w ogóle patrzymy w perspektywie wiary, to wiemy, że Pan Bóg dopuszcza różne negatywne zjawiska po to, abyśmy mogli wyciągnąć z nich pewne dobro. Na pewno jest to dyskredytacja dla środowiska homoseksualnego, dyskredytacja „postępowych” teologów i hierarchów Kościoła, którzy usiłują zmienić dotychczasowe nauczanie. W tym sensie można mówić o pozytywach, aczkolwiek towarzyszy temu refleksja, jaki kosztem się to odbywa. Na pewno nie jest to wydarzenie miary doktrynalnej, ale dyscyplinarnej i emocjonalnej. W tej sferze pojawiło się bardzo dużo zła.

Mówimy o lobby homoseksualnym, a może jest tak, że ks. Charamsa po prostu po 18 latach nie wytrzymał podwójnego życia, a cała ta sprawa potoczyła się inaczej, niż przewidywał?

Nie za bardzo jestem skłonny przyjąć taką argumentację, ze względu, o którym już wspominałem. To jest człowiek, który deklaruje, że od momentu święceń kapłańskich prowadził podwójne życie. To nie mogło się dokonać tak: przyjmuję święcenia w sposób godny i ważny, a tydzień czy miesiąc później zmieniam orientację seksualną. To jest człowiek, który w sposób cyniczny, oszukańczy przygotowywał się nie tyle do kapłaństwa, co do kariery kościelnej. I – choć nie jestem psychologiem – nie bardzo mi się chce wierzyć, żeby to była kwestia jakiegoś przesilenia emocjonalnego czy rozdwojenia jaźni, które w nim istniało. Wszystko wskazuje na to, że ten akt był wyreżyserowany, mniej lub bardziej udolnie. Na filmie „18 paragraf” widać, jak ten człowiek w sposób bardzo sztuczny i aktorski kreuje swoją rolę. Wskazuje to na działanie z premedytacją. Nie podejrzewałbym go o wyrzuty sumienia czy chęć uwolnienia się z pułapki dwoistości jaźni.