Z dużym zainteresowaniem przeczytałem odpowiedź na temat pogrzebu dzieci zmarłych przed urodzeniem. Proszę o odpowiedź na następujące, może przewrotne pytanie.

Dlaczego, skoro Kościół uznaje, że człowiek jest człowiekiem od momentu poczęcia nie pozwala na chrzest dzieci w łonie matki? W czasie chrztu dziecka żywego jego rodzice wyrażają prośbę o chrzest w jego imieniu. Przecież rodzice mogą prosić o chrzest również w przypadku zagrożenia życia swojego nienarodzonego dziecka. Czy nie występuje tu sprzeczność. To samo dotyczy pogrzebu. Dlaczego rodzice muszą mieć zgodę na pogrzebanie swojego dziecka. Pogrzeb innych ludzi nie wymaga takich formalności.

 

Pytanie jest rzeczywiście cokolwiek przewrotne. Parę lat temu bodajże Urban w swoim „Nie” dowcipkował (ha, ha, ha!) na temat „dopochwowego chrztu dzieci poczętych”. No, ale jeśli ktoś urbanowskie koncepty bierze za teologiczne koncepcje, to zdrówka życzę...

„Dopochwowo” nie chrzcimy po pierwsze dlatego, że to Pan Bóg zbawia człowieka, a nie człowiek, nawet jeśli sam Pan Bóg człowiekowi dał tak wiele środków zbawienia z sakramentami na czele. Życie sakramentalne to nie jakaś technika medyczna, która można stosować niczym diagnostykę prenatalną. Dlatego to nie stosujemy również zbiorowych rozgrzeszeń „in periculo mortis” dla osób wychodzących co dzień z domu np. do niebezpiecznej pracy. Podobnie też nie przesadzamy z szafowaniem sakramentem chorych (np. wobec autentycznie cierpiących na chrypkę, trądzik czy kaca). Chrześcijanie starają się raczej najpierw głosić Ewangelię, a dopiero potem stosować sakramenty. Logika „zbawiania za wszelką cenę” metodą pewnych magicznych automatyzmów jest nam stanowczo obca.

Tu dygresja. Słyszałem taką historię z czasów głębokiej komuny. Pewna głęboko na swój sposób wierząca babuszka mieszkająca bodajże we Lwowie, przyjęła na stancję dwóch studentów. Któregoś razu dowiedziała się, że jeden z nich był nieochrzczony. Postanowiła coś zrobić dla uratowania od niechybnego piekła owego Wanię czy Saszę. Skorzystała z podstępu. W jej mieszkaniu nie było normalnej łazienki, tylko myto się w kuchni. Gdy nadeszła pora mycia, ów pogański student poprosił babuszkę o potrzymanie czajnika z ciepłą wodą, podczas gdy on mył sobie głowę. Nasza mężna ewangelizatorka pękała później z dumy, gdy w czasie polewania skorzystała z okazji i wygłosiła sakramentalną formułę chrztu. „Ani KGB się nie dowiedziało!” – opowiadała parę lat później jednemu z pierwszych księży, którzy przybyli z Polski. Twórczym rozwinięciem takiej „koncepcji zbawczej” byłoby załatwienie problemu np. islamu poprzez wypowiadanie formuł chrzcielnych powiedzmy na publicznych plażach Iranu czy Arabii Saudyjskiej.

Obecnie taki rodzaj „chrztu per procura” stosują bodajże mormoni. Z tym, że „a rebour”. Mianowicie chrzczą się wielokrotnie „w imieniu” dawno zmarłych przodków; wystarczy, że znajdą w annałach imię jakiegoś swego antenata. Powołują się przy tym na domniemaną wolę zmarłego, który obecnie w zaświatach widzi jak zbłądził, nie przyjmując mormońskich nauk. Teraz jego potomkowie nadrabiają błędy przeszłości. Właśnie z powodu tej kuriozalnej doktryny zamknięto ostatnio dostęp do kościelnych archiwów w Niemczech, obleganych przez amerykańskich „zbawców ludzkości”.

Po drugie nie zapominamy, że sakramenty będąc narzędziami łaski są jednocześnie ważnymi symbolami, których czytelności zamazywać nie wolno. Chrzest jest włączeniem w Kościół – Ciało Chrystusa. Jest więc przeznaczony dla istot obdarzonych pewnego rodzaju autonomią, samodzielnością, choćby nawet bardzo ograniczoną, ale na tyle symbolicznie jasną, by takie rzeczywistości jak woda, tchnienie, wspólnota mogła być w sakramencie materialnie wyrażone. Jak polać czy tym bardziej zanurzyć w wodzie kogoś, kto jest cały zanurzony w wodach płodowych? Jak mówić o wspólnocie w przypadku kogoś kto póki co żyje w symbiozie z matką? Jak wreszcie mówić o wyborze drogi życia między ciemnością a światłem u kogoś, kto biologicznie cały jest w Bożych rękach?

Co do pogrzebu dzieci nieochrzczonych, to zachodzi tu przypadek analogiczny do chrztu dzieci. Należy mieć jakiś rodzaj moralnej pewności, że rodzice rzeczywiście mieli zamiar ochrzcić swoje dziecko, a nie chcą jakiegoś magicznego zabiegu „na wszelki wypadek”. Wtedy dopiero można je uznać za katechumena, któremu w tej dziedzinie przysługują w Kościele te same prawa co ochrzczonym (nie przypadkiem oba te przypadki figurują pod jednym kanonem 1183 Kodeksu Prawa Kanonicznego).

Tadeusz Cieślak SJ