Celibat jest darem, charyzmatem, talentem od zawsze obecnym w Kościele. I tak jak ludzie mają talent muzyczny czy malarski, dar do zajmowania się dziećmi czy zawiłościami matematyki, tak są tacy, którzy mają talent celibatu.

Jesteś wtedy blisko Boga. Gadasz z Nim często jak mąż z żoną. Masz poczucie ciepła i obecności, chociaż bywają i ciche dni. Nie zawsze się z Nim zgadzasz, ale wiesz, że to On jest przy Tobie i z Tobą. Masz poczucie bycia tak mocno kochanym przez Niego, że nie brakuje Ci kobiety. Trochę jak w dzieciństwie, kiedy wystarczyło być kochanym przez rodziców, żeby być szczęśliwym. W celibacie stajesz się jakby dzieckiem Boga, oblubieńcem, oblubienicą, dla której właśnie ta miłość jest najważniejsza i pierwsza.

Bardzo dużo wtedy myślisz o ludziach, bo talent celibatu nie jest dla Ciebie ani dla Boga, ale przede wszystkim dla ludzi. Zaczynasz ich traktować jak dzieci. Zależy Ci bardzo, żeby oni też pokochali Boga. Tłumaczysz Ewangelię, spowiadasz, dyskutujesz na religii, jedziesz w góry, rozpalasz ognisko, grasz w piłkę i robisz setki innych rzeczy, bo ich lubisz, jak ojciec swoje dzieci, ale lubisz ich ciągle mając w głowie ten jeden cel: żeby pokochali Boga, jak matka, która chce, żeby dzieci pokochały także ich ojca.

Talent celibatu robi coś takiego z Tobą, że nawet jak widzisz super dziewczyny, nawet jak się zaprzyjaźniasz z jedną szczególną, to nie myślisz o jej ciele, ale przede wszystkim o jej duszy i tak bardzo Ci zależy na tym, żeby ona była blisko Boga, że sprawy pociągu seksualnego schodzą na drugi plan a czasem nawet w ogóle nie przychodzą na myśl, tak jak ojcu nie przychodzi na myśl, żeby jego córka była jego kochanką.

Celibat to jest talent. Niektórzy mówią, że to niemożliwe. Że nie ma dziś takich talentów. Są. Są. Kiedyś też mówiono na Podhalu, że wszyscy piją, że co to za góral co jest abstynentem. A jednak da się. A jednak można. A jednak to nie jest ponad ludzkie siły. I oczywiście nie dla wszystkich są skoki narciarskie, ale jest taki talent i są tacy, którzy sobie z nim świetnie radzą. Nawet pomimo upadków.

Jednak nie tylko celibat jest darem. Darem jest również miłość kobiety, talentem, relacją, która wprowadza Cię w świat całkiem inny. Zaczynasz żyć dla kogoś. Ktoś żyje dla Ciebie. Możesz zadzwonić i po północy, gadać o bzdetach nie dlatego, że ważne, ale dlatego, że z nią. Czujesz, że jesteś kochany. Tak jak przez Boga, ale jakoś inaczej, bardziej namacalnie, cieplej, serdeczniej, bardziej przywiązująco. Nie na zasadzie bliskości usług religijnych, ale przez bliskość wyjątkową jedyną. Wiesz, że jesteś dla niej najważniejszy na świecie. Trochę jak z mamą. Ale tu jest coś więcej. Ciało. Chciałbyś być ojcem, żyć dla jej dzieci, być mężem tej, co będzie najlepszą matką. Bo ona daje Ci sens, zabiera samotność, ukonkretnia życie aż do właściwie postawionych skarpetek. I tego chcesz nawet jak nie chcesz, bo poświęcony całkowicie światom idei, wartości i prawd boskich, zatęskniłeś za tym, co po prostu ludzkie. Tak jakby trzeba było kobiety, żeby mężczyzna stał się człowiekiem i żeby mieszkanie stało się domem. Domem, słowem tak pełnym marzeń, domem, jakim nigdy nie będzie plebania.

Celibat jest darem. Miłość kobiety jest darem. Czy da się to pogodzić? Czy wolno to godzić?

Tego się nie da pogodzić, bo to są dwa wykluczające się dary. I problemem nie jest celibat. Ani problemem nie jest małżeństwo. Pytanie jest tylko jedno: czy ksiądz katolicki nie może żyć dla Kościoła i Boga rozwijając w pełni daru miłości kobiety?

Jeśli wszyscy wyświęceni księża otrzymali charyzmat celibatu i mają talent miłości niepodzielnej dla Boga i Kościoła, to nie ma problemu. Talent zakopany trzeba odkopać. Talent nie rozwijany trzeba rozwijać. Brak wiary w posiadany talent trzeba leczyć.

Ale jeśli nie mają tego talentu? Jeśli ktoś został księdzem a ma taki charyzmat celibatu jak antytalent do śpiewania? Jeśli ciągle w nim drzemie talent miłości kobiety, małżeństwa i fizycznego ojcostwa zagłuszany przez pracę i aktywizm, samotne i niesamotne grzechy, modlitwy mnożone i frustrację dołującą, tak zwane przyjaźnie duchowe i wianuszek adoratorek, wycie do poduszki i żal starego kawalera na ślubach? Co wtedy?

Oczywiście, da się żyć i bez rozwijania otrzymanych darów. Iluż to singli cierpi na niemożność rozwijania charyzmatu miłości wzajemnej. Iluż rodziców na brak potomstwa wynikającego przecież nie z tego, że się nie nadawali. Można żyć i cierpieć. Można się pogodzić z losem. Można przeżyć to życie nie najgorzej. Pytanie jednak jest inne i jest tylko jedno, czy naprawdę tak trzeba? Albo mówiąc językiem religijnym, czy naprawdę tego chce Bóg?

Sprawa konieczności wiązania kapłaństwa z celibatem to nie jest pytanie o to, czy wtedy księża będą lepiej czy gorzej pracować. Jedni lepiej, drudzy gorzej. Są żonaci pastorzy, którzy bardziej się poświęcają ludziom jak nieżonaci księża. Są celibatariusze księża, którzy w życiu by nie zrobili tego dla Kościoła, co zrobili, gdyby mieli rodzinę.

Sprawa konieczności celibatu to też nie problem innych problemów. Przez to nie będzie mniej pedofilii, odejść od kapłaństwa czy samobójstw księży. A nawet jeśli czegoś będzie mniej, to będą i nowe problemy, choćby księża zdradzający żony i ci po rozwodach.

Sprawa konieczności celibatu to też nie problem finansowy i lokalowy. W każdej diecezji są parafie z jednym księdzem i parafie z kilkoma księżmi. Tam gdzie jest kilku księży, mieszkaliby celibatariusze. Na pojedynkach można by zostawić żonatych – przecież i tak niektórzy mieszkają z gospodyniami – i żadna plebania nie jest tak mała, żeby nie pomieścić rodziny. Księża nie zarabiają też dużo mniej od ich kolegów, żeby nie wyżywić rodziny bez dodatkowego obciążanie wiernych.

Problem obowiązkowego związania celibatu z kapłaństwem jest tylko jeden: czy rzeczywiście Bóg chce, żeby w Kościele tylko Rzymsko-katolickim kapłani byli bezżenni i tylko w tym Kościele daje kilkuset tysiącom mężczyzn na świecie tylko charyzmat celibatu, nie dając im charyzmatu miłości kobiety albo dając im tak mały, żeby nie przeszkadzał w powołaniu?

W tej - jak i wielu innych sprawach - jestem za Ewangelią, to znaczy jestem za tym, żeby nie wymagać od ludzi czegoś czego nie wymaga Chrystus. Kościół nie jest od tego, żeby wiązać ludzi przykazaniami, które nie są przykazaniami Chrystusa, ale żeby dawać ludziom wolność tam, gdzie jest ona możliwa a przykazania tylko tam, gdzie są one konieczne. Tak samo w innych sprawach. Można i trzeba proponować post. Można i trzeba proponować modlitwy. Bo niektóry złe duchy "wyrzuca się tylko modlitwą i postem" (Mk 9,29). A jeśli już nakazujemy pod grzechem wstrzemięźliwość od mięsa w piątki, to powstaje pytanie, nie jakim prawem, bo Kościół ma prawo postanawiać przykazania jakie chce. Powstaje pytanie dlaczego i czy naprawdę tak trzeba? Ciągle bowiem powinniśmy pamiętać o pokusie, za którą poszedł Mojżesz i cała tradycja żydowska, pokusie zobowiązywania ludzi do czegoś, do czego ich nie zobowiązał Bóg. Każda władza, również władza w Kościele ma pokusę regulowania coraz większych obszarów życia. Jednak nie po to nas wyswobodził Chrystus ku wolności, byśmy mieli poddawać się na nowo pod jarzmo niewoli prawa.
Czasem, myśląc o tym, zadaję sobie pytanie, czy nie boimy się, że Bóg nam kiedyś powie jak faryzeuszom i uczonym w Piśmie: "Znosicie słowo Boże ze względu na waszą tradycję, którą sobie przekazaliście" (Mk 7,13)? Czy nie jest pierwszym przykazaniem, które Bóg dał ludziom właśnie to: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się" (Rdz 1,28)? Czy nie jest Bożym słowem również to słowo: "Biskup powinien by mężem jednej żony" (1 Tm 3,2)?

Dla mnie w sprawie celibatu ciągle pozostaje pytanie, czy naprawdę tego chce Bóg. Czy papież, kardynałowie, biskupi mogą z ręką na sumieniu powiedzieć: „Tak. Tak chce Duch Święty”. Czy tylko mogą powiedzieć: „Jest tak, bo tak prawie zawsze było. Jest tak, bo tak przegłosowaliśmy. Jest tak jak jest, bo tak my chcemy. Jest tak, bo nie widzimy potrzeby zmian, mając lat 60, 70, 80 a może nawet więcej”. Każde zobowiązanie w Kościele, każde przykazanie nieobecne w Ewangelii i każda reguła dyscyplinarna zobowiązująca ludzi do spraw tak wielkiej wagi jak rezygnacja z naturalnego daru i prawa do małżeństwa i rodziny powinna być przemodlona i przeposzczona przez wieki, tak żeby Kościół nie miał wątpliwości, że tego naprawdę chce Duch Święty. Bo jeśli On tego chce, warto za to nawet umrzeć. Jeśli zaś On tego nie chce, nie warto dla tego tracić życia.

Mój tato, jak jeszcze byłem klerykiem i chciałem odejść z Seminarium po drugim roku, zadał mi tylko pytanie: „Co, nie możesz wytrzymać?”

Mogę i mam nadzieję, że wytrzymam, chociaż wiem, że decydując się na kapłaństwo, rezygnowałem z najlepszego ludzkiego daru małżeństwa i rodziny. Co więcej, powinienem, bo dałem słowo Bogu, powinienem, bo tak chce mój Kościół. Jednak po prawie dwudziestu dwu latach kapłaństwa postawiłbym pytanie całkiem inaczej: czy tak może i powinien wytrzymać w tym Kościół? Albo mówiąc bardziej teologicznie, czy rzeczywiście Duch Święty tego chce, żeby księżmi mogliby być tylko ci, co mają charyzmat celibatu?

 

Ks. Wojciech Węgrzyniak/www.wegrzyniak.com