A któż to dziś jest Wałęsa i po co w ogóle o nim pisać?”- mogą zapytać co bardziej rozsądni czytelnicy, i w zasadzie będą mieli rację. Lech Wałęsa jako symbol lat 80-tych i 90-tych, było nie było, lider związkowy i polityczny, rozpoznawalna na świecie „polska marka”, przegrał niemal wszystko. Pozostało mu kilka setek podstarzałych klakierów, w większości o komunistycznej i agenturalnej proweniencji, czyli ci, z którymi podobno przez całe życie zaciekle walczył. Jest jeszcze zagorzała grupa młodych fanów, śledząca jego publiczną i twitterową działalność, która z zafascynowaniem czeka codziennie na nowe jego wypowiedzi i wpisy, przekraczające za każdym razem kolejne granice żenady.

W ostatnich dniach były prezydent Rzeczpospolitej Polskiej i laureat Pokojowej Nagrody Nobla wezwał na Twiterze „100 000 zdecydowanych i zdyscyplinowanych chętnych”, gotowych stanąć w obronie przechodzących na emeryturę sędziów Sądu Najwyższego, do „fizycznego odsunięcia głównego sprawcy wszystkich nieszczęść”, czyli prawdopodobnie prezesa Kaczyńskiego. Zaznaczył przy tym, że „dojdzie do wojny domowej” i zapewnił, że jeśli „ktokolwiek, w tym policja stanie mu na przeszkodzie, będzie walczył i bronił się”, że „ma broń i pozwolenie do obrony osobistej.”

Jednak na zwołanej pod siedzibą Sądu Najwyższego, kilkusetosobowej demonstracji 4 lipca, Wałęsa tłumaczył się ze swoich pogróżek. Śmiechem-żartem zaznaczał, że jego pistolet to nie jest taki zwykły, prawdziwy pistolet, ale złoty, otrzymany w prezencie, i z pewnością nikomu go nie odda. Mamy zatem człowieka po siedemdziesiątce, ze złotym pistoletem, który zwołał stutysięczne pospolite ruszenie i zapowiedział wojnę domową. Śmiać się? Jeszcze nie.

Zastanówmy się przez chwilę, kto poszedłby za Wałęsą? Na rewolucję w jakiej skali może liczyć były przywódca „Solidarności”, do której w szczytowym okresie należało ok. 10 milionów Polaków.

W pierwszej kolejności pójdą w zwartym szyku byli oficerowie Służby Bezpieczeństwa, zomowcy, tajni i jawni współpracownicy służb specjalnych PRL po przeszkoleniach wojskowych, czy przedstawiciele Milicji Obywatelskiej, którym bezduszny PiS pozabierał resortowe emerytury. Dalej moglibyśmy zobaczyć resortowe rodziny, z tym, że raczej roczniki 40-ste i 50-te, a nie bananowych millenialsów, którym tak naprawdę jest już wszystko jedno. W kolejnych szeregach ustawiliby się niezależni dziennikarze mainstreamowych mediów, od Lisa, Stokrotki i dyżurne, dziennikarskie pistolety do specjalnych poruczeń z okolic Wiertniczej i Czerskiej. Nieco z tyłu moglibyśmy dostrzec Hankę, szefową stolicy wraz ze swoją świtą, oraz znanych i lubianych w powyższych kręgach polityków z PO, PSL czy SLD, według których za 6 tys. może pracować tylko idiota albo złodziej, a pierwszy milion trzeba ukraść. Wszystko nadzorowaliby generałowie Dukaczewski i Czempiński, oraz rzesza wybitnych pułkowników, którzy wiedzą jak tworzyć partie polityczne i sprawnie organizować manifestacje.

W tłumie ostatnich obrońców praworządności i demokracji uwijaliby się wolontariusze z otwartych dialogów, i międzynarodowych amnesty, w świeżo zaprojektowanych, gustownych koszulkach z najnowszych kolekcji, eksponujących logotypy ich organizacji, rozdając utrudzonym rewolucjonistom butelki z wodą, okolicznościowe świece, oraz transparenty i plakaty z napisem Kon-Sty-Tuc-Ja.

Gdyby ich dokładniej zliczyć, okazałoby się, że byłoby ich łącznie, w całym naszym dyktatorskim kraju, mniej więcej tylu, ilu kibiców w sezonie przychodzi na jeden mecz Legii- mówiąc językiem premier Kopacz, czyli jakieś 10-12 tysięcy. Z tym, że na poradzenie sobie z tą geriatryczną ekipą rewolucjonistów kibice Legii potrzebowaliby nie więcej niż kilkanaście minut. Tak zakończyłaby się Lecha Wałęsy i jego ludzi "wojna domowa z Narodem".

Patrząc na ten żałosny spektakl, okazuje się, że zamiast „Człowieka ze złotym pistoletem” w stylu Jamesa Bonda, mamy do czynienia z nową wersją „Austina Powersa i Złotego Członka”, czyli z komedią i parodią w jednym. W rolach głównych podstarzali aktorzy i zmęczone życiem, mocno przechodzone „dziewczyny agenta Bolka”. Nie ma takiej PR-owej agencji, która potrafiłaby na podobną imprezę napędzić wystarczającą i zadowalającą frekwencję. Zapowiada się zatem kolejna klapa i finansowe fiasko.

Paweł Cybula