Jakie konsekwencje dla Polski mogłaby mieć ewentualna wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA? Jak wpłynęłoby to na naszą politykę zagraniczną i relacje z Rosją? O odpowiedzi na te pytania poprosiliśmy sowietologa Andrzeja Łomanowskiego.

 

Donald Trump jest bardzo krytykowany, również przez środowisko Republikanów. Pięćdziesięciu Republikanów podpisało się ostatnio pod listem, w którym nawołują do tego, by nie głosować na biznesmena i stwierdzają, że jest on człowiekiem na tyle nieobliczalnym i nieodpowiedzialnym, że nie można dać mu władzy nad arsenałem jądrowym. Wyobraźmy sobie, że budzimy się w świecie, w którym Trump jest prezydentem USA. Jaka by to była pobudka?

Donald Trump ma rzeczywiście znaczne szanse na zostanie prezydentem USA, dlatego że jest on uosobieniem pewnego trendu charakterystycznego nie tylko dla Stanów Zjednoczonych – trendu antyestablishmentowego. Wyborcy mają serdecznie dosyć elit i chcą je ukarać za ich dotychczasowe działania. Ma to miejsce w różnych krajach i w różny sposób się to objawia. Trump jest personifikacją tych pragnień na terenie USA. Tym samym w sposób naturalny występuje przeciw niemu tamtejszy establishment nie tylko z Partii Demokratycznej, ale też Republikańskiej. Krytykowali go zarówno prezydent George Bush Sr, jak i George W. Bush, a także John McCain.

Skąd biorą się kontrowersyjne zachowania Trumpa, za które jest tak bardzo krytykowany?

Trump jest biznesmenem, w związku z tym wszystko, co on teraz robi i mówi, służy jednemu celowi – na wypadek gdyby wygrał wybory chce mieć czystą kartotekę. Chodzi mi tu o kwestię polityki zagranicznej. Na czym to polega? Otóż podważa on wszelkie zobowiązania Stanów Zjednoczonych podjęte do tej pory, po to, aby nie czuć się nimi związanym. To dotyczy właśnie słynnej sprawy NATO i ewentualnej pomocy względem państw bałtyckich, gdy Trump mówił, że Amerykanie przyjdą z pomocą, gdy sprawdzą, czy Bałtowie wypełnili zobowiązania wobec nich. Dotyczy to również kwestii Rosji. Trump podważa dotychczasową politykę administracji Obamy w tym zakresie.

Czy to oznacza, że Trump-prezydent dążyłby do sojuszu z Rosją?

Myślę, że dogadanie się Trumpa z Putinem jest bardzo możliwe. On uważa, że nie ma powodu, aby USA kłóciły się z Rosją. To samo dotyczy zresztą konfliktu amerykańsko-chińskiego i amerykańsko-koreańskiego. Trump powtarza, że ze wszystkimi będzie umiał się dogadać. Już wcześniej proponował, że się spotka z przywódcą Korei Północnej, jednak ta propozycja została odrzucona przez Phenian.

Co dla nas oznaczałoby wdrażanie w życie takiej polityki zagranicznej w wydaniu Trumpa?

Z naszej perspektywy wybór jest taki – albo wygra Hilary Clinton, która będzie się wtrącać do polityki wewnętrznej w Polsce, albo wygra Trump i będziemy mieli kłopoty w polityce zagranicznej. Pytanie, co wolimy? To jest jak w słowach piosenki z okresu Powstania Warszawskiego „Przyjdź czerwona zarazo i wybaw nas od czarnej śmierci”. Mamy właśnie tego rodzaju wybór. Trumpa nie interesowałby problem naszego Trybunału Konstytucyjnego, ale zacząłby się dogadywać z Rosją, a żeby się dogadać z Rosją, musiałby pójść na jakieś ustępstwa wobec Moskwy.

Pytanie, chyba retoryczne, jakie by to mogły być ustępstwa?

Najłatwiej płaci się cudzym, w związku z tym my jesteśmy na samym czele listy, którymi Trump byłby gotów zapłacić za dogadanie się z Rosją. My, Bałtowie, zobowiązania wewnątrz NATO. On nie ukrywa, że te zobowiązania uważa za obciążenie amerykańskiego budżetu. Mówi, że nie może być tak, że Amerykanie są gotowi nas bronić, a kraje członkowskie NATO nie wywiązują się ze swych zobowiązań np. nie inwestując wystarczająco dużo w budżet wojskowy sojuszu. To co prawda nie jest nasz problem, bo my i państwa bałtyckie z tych zobowiązań się wywiązujemy, ale prawda jest taka, że jak nie ten pretekst, to znajdzie się inny.

A jak prezydentura Trumpa mogłaby wpłynąć na sytuację Ukrainy?

Trump na pewno wycofałby amerykańskie poparcie dla demokratycznych przemian na Ukrainie. Teraz jest ono niekonsekwentne i chwiejne, ale jakieś jest. Jego zupełne wycofanie spowodowałoby zupełnie zahamowanie demokratycznych przemian w tym kraju i powrót prorosyjskości. De facto mielibyśmy na powrót granicę z Rosją, co dla nas byłoby sytuacją katastrofalną. Rosja może być imperium, tylko posiadając władzę nad Ukrainą. Gdyby ją zyskała, mielibyśmy za sąsiada imperium rosyjskie, a jakie niebezpieczeństwo się z tym wiąże, wiemy z historii.

Realizacja postulowanej polityki zagranicznej przez Donalda Trumpa byłaby dla nas więc katastrofalna w skutkach?

Tak, przy czym jednak istnieje zastrzeżenie, że powyższa analiza oparta jest na tym, co Trump do tej pory mówił, a u polityków jak i u biznesmenów między tym, co mówią, a tym co robią, istnieje zasadnicza różnica. Pytanie brzmi, czy warto ryzykować i dawać Trumpowi szansę, by wycofał się przynajmniej z części głupot, które nawygadywał w kampanii, czy też nie warto ryzykować, bo stawka jest zbyt wysoka.

A jak Pan ocenia główną przeciwniczkę Trumpa, czyli Hilary Clinton?

Hilary Clinton to hipotetyczne rządy oligarchii. Bo to już jest oligarchia i Amerykanie sami o tym mówią. Z jednej strony mamy establishment republikański, w którym syn po ojcu zostaje prezydentem, a z drugiej demokratyczny, w którym żona po mężu zostaje prezydentem. Dodatkowo zostałoby to odtrąbione jako wielkie zwycięstwo postępowej ludzkości, bo po raz pierwszy w dziejach kobieta zostałaby prezydentem USA. Problem z tamtejszym establishmentem oddają słowa Obamy w Warszawie, gdzie mówił, że to, co się sprawdziło w Ameryce, sprawdzi się wszędzie. Te słowa zostały przyjęte z entuzjazmem również przez nasz establishment, a przecież są lewacką brednią. Rozwiązania instytucjonalne nie mogą być uniwersalne, ponieważ ludzie w różnych miejscach świata są różni. Rządy establishmentu też będą problematyczne. Generalnie wybór między Clinton i Trumpem to wybór ekstremalnie trudny, bo oba rozwiązania niosą wiele negatywów.

Bardzo dziękuję za rozmowę

Rozmawiał MW