Eryk Łażewski, Fronda.pl: Wczoraj obchodziliśmy dwudziestą rocznicę akcesji Polski, Czech i Węgier do NATO. Czy dzięki temu wydarzeniu zwiększyło się bezpieczeństwo naszego regionu?

Łuksz Kobeszko, publicysta specjalizujacy się w problematyce Europy Śrdkowowschodniej: Z pewnością przystąpienie trzech krajów Grupy Wyszehradzkiej do rodziny państw tworzących Pakt Północnoatlantycki zmieniło na trwale architekturę bezpieczeństwa Europy Środkowowschodniej. Warto podczas obchodów tej rocznicy podkreślić, iż akcesja Czechów, Polaków i Węgrów do NATO (jak również kolejnych krajów naszego regionu podczas następnych rozszerzeń tej organizacji, odpowiednio: w 2004, 2009 i 2017 roku) oprócz oczywistych względów militarnych i obronnych, stanowiła pewien akt sprawiedliwości dziejowej. Kraje, które w wyniku pojałtańskiego porządku geopolitycznego Europy znalazły się za wschodnią kurtyną i nie mogły brać udziału w przebiegających na wielu płaszczyznach procesach integracji politycznej, wojskowej i gospodarczej Zachodu, dopiero pod sam koniec XX wieku w pełni przyłączyły się do instytucji wolnego świata. Na samym początku epoki transformacji, w 1989 lub 1990 roku, wejście do NATO krajów wciąż należących do formalnie istniejącego Układu Warszawskiego nie było jeszcze takie oczywiste, jak wydaje się nam to dzisiaj. Sekwencja wydarzeń politycznych na Starym Kontynencie po upadku Muru Berlińskiego wcale nie musiała wyglądać tak, jak ją znamy, a proces stopniowego otwierania się elit zachodnich na nowe kraje które pragnęły do NATO dołączyć, mógł przebiegać dużo trudniej. Obecny model bezpieczeństwa na obszarze pomiędzy Bałtykiem, Wyżyną Czesko-Morawską oraz Niziną Węgierską wyglądałby więc może zupełnie inaczej. Jednym słowem: bylibyśmy dużo mniej bezpieczni.

 

Sugeruje Pan, że przetrwałby Układ Warszawski i dominacja Rosji w regionie? A Zachód nie byłby zainteresowany zmianą tego stanu rzeczy, skoro wygrał rywalizację geopolityczną z blokiem wschodnim, a ZSRR się rozpadł?

Warto przypomnieć, że już pod koniec lat osiemdziesiątych Michaił Gorbaczow i kierownictwo na Kremlu zaczęło głosić postulat „budowy nowego, wspólnego europejskiego domu”. Oznaczał on, że skoro kończy się zimna wojna, której istotą był przez dekady nie tylko spór ideologiczny, ale również wyścig zbrojeń i rywalizacja wojskowa pomiędzy NATO a Układem Warszawskim, zarówno Pakt Północnoatlantycki, jak i Układ Warszawski powinny zostać zupełnie rozwiązane albo zastąpione luźną formułą ogólnoeuropejskiego porozumienia bezpieczeństwa. I nie był to tylko i wyłącznie pomysł lansowany przez kierownictwo upadającego ZSRR – idea taka znajdowała pewien oddźwięk wśród najsilniejszych wówczas polityków zachodnich: od George`a Busha seniora, poprzez Margaret Thatcher, Francois Mitterranda, aż po Helmuta Kohla. Pewne ślady takiego myślenia znajdziemy chociażby podczas słynnego spotkania Gorbaczowa i Busha seniora na Malcie na początku grudnia 1989 roku, które uznano za formalny koniec zimnej wojny. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć: nie twierdzę, że wymienieni politycy zachodni byli przeciwnikami poszerzenia NATO, lub że chcieli działać pod dyktando Kremla. Przez lata funkcjonowali oni w logice zimnowojennej i bali się nagłych i gwałtownych zmian geopolitycznych w Europie, które mogły pójść za Jesienią Ludów w 1989 roku. Dlatego np. tuż po zmianach ustrojowych w Europie Środkowowschodniej Biały Dom nie stawiał poszerzenia Paktu jako koniecznego postulatu politycznego. W podobny sposób, jak np. początkowo administracja Busha seniora opowiadała się za utrzymaniem jedności rozpadającej się na początku lat dziewięćdziesiątych Jugosławii. To rzadko dostrzegany niuans, ale zauważmy, że formalne rozszerzenie NATO dokonało się już w czasach rządów polityków zachodnich kolejnego pokolenia: Billa Clintona, Toniego Blaira i Gerharda Schroedera.

 

I, co też ciekawe, już nie za prezydentury Lecha Wałęsy…

Właśnie! W tym sensie, prezydent Wałęsa wraz z pomysłami o „NATO-bis” ewidentnie należał jeszcze do wspomnianego pokolenia bardziej obciążonego zimną wojną i strachem przed tym, co może przynieść nowa epoka. Pokolenia raczej zachowawczego, obawiającego się radykalnych i całościowych rozwiązań geopolitycznych. Ale też nie była to oczywiście tylko kwestia pokoleniowa. W starszym pokoleniu byli przecież politycy tacy jak lider KPN Leszek Moczulski, czy później premier Jan Olszewski, którzy w zasadzie jako pierwsi pokazywali konieczność integracji Polski i regionu ze strukturami atlantyckimi. Kolejne wydarzenia w latach dziewięćdziesiątych – krwawy rozpad Jugosławii, którego tragiczne skutki humanitarne zostały faktycznie powstrzymane przez szereg działań militarnych NATO, pokazały, że marzenia o wspólnej europejskiej architekturze bezpieczeństwa zacierającej różnice pomiędzy Wschodem i Zachodem są mrzonką. Teoria Francisa Fukuyamy o nastaniu złotej ery tryumfu demokracji liberalnej nie działała już w latach dziewięćdziesiątych w samym sercu Europy, niecałe tysiąc kilometrów na południe od Polski, w Sarajewie i Srebrenicy. Myślę, że doświadczenie tragedii byłej Jugosławii dało politykom Zachodu, ale też i mieszkańcom Europy Środkowej wiele do myślenia i ostatecznie wpłynęło na przeprowadzenie poszerzenia NATO.

 

Ale wróćmy do Rosji. Gorbaczow już odszedł, ale za czasów Borysa Jelcyna Moskwa starała się dalej przeciwdziałać wejściu naszego regionu do NATO. Czy dalej używano narracji o tym, że Pakt stracił rację bytu, skoro upadł ZSRR i nie ma już zimnej wojny?

Dokładnie tak. Nieżyjący już minister Krzysztof Skubiszewski wspomniał, jak jego ówczesny rosyjski odpowiednik Andriej Kozyriew podczas rozmów w warszawskim pałacyku MSZ na ulicy Foksal przekonywał go, że Polska powinna pozostać poza NATO. Zrobił to w sposób obrazowy: ustawił w jednym rzędzie sześć kieliszków koniaku. Dwa z lewej oznaczały Zachód, dwa w środku Polskę, a dwa z prawej: Rosję. Jeżeli dołączycie do Paktu – tłumaczył, przesuwając środkowe kieliszki na lewą stronę – Europa straci równowagę i Rosja będzie musiała przejąć choć jeden wasz kieliszek. Moskwa przez cały czas optowała za szerokim porozumieniem kontynentalnego bezpieczeństwa z NATO, które jej zdaniem wystarczało jako gwarancja bezpieczeństwa dla naszego regionu. Relatywnym sukcesem Moskwy było porozumienie w Madrycie w 1997 roku, gdy już po przesądzeniu o pierwszym poszerzeniu NATO na Czechy, Polskę i Węgry, Zachód zgodził się do ograniczenia obecności wojskowej na wschodniej flance, obecności tam broni atomowej itp. Zresztą, na ustalenia z Madrytu Moskwa powołuje się w swojej oficjalnej retoryce dyplomatycznej do dzisiaj. Jednakże warto zauważyć, że Rosja w czasach Jelcyna nie dysponowała jeszcze tak silną soft power, jak obecnie, więc jej sprzeciw wobec poszerzenia NATO miał wtedy charakter głównie werbalny.

 

Czyli gdyby na Kremlu był już Putin, rozszerzenie Paktu byłoby trudniejsze? Obecny przywódca Rosji ma chyba więcej zwolenników na Zachodzie niż Jelcyn.

To jedno. Drugie to fakt, że Moskwa przełknęła kolejne gorzkie pigułki poszerzenia NATO o kolejne kraje regionu w 2004 roku, później akcesję Chorwacji i Albanii w 2009, a nawet, wejście w struktury Paktu Czarnogóry przed dwoma laty – kraju, w którym rosyjscy oligarchowie mają ogromne interesy. Jeszcze jednak od czasów Jelcyna, na Zachodzie jest spora grupa polityków, i to najróżniejszych ideologicznych odcieni, którzy powtarzają narrację Kremla o tym, że akcesja Europy Środkowowschodniej do NATO była błędem i zaburzyła rzekomo dobrze rozwijające się relacje pomiędzy Zachodem a Rosją. Doświadczenia wojen w Gruzji i na Ukrainie niestety nie zmieniło jakoś zasadniczo ich podejścia.

 

Umknęła nam odpowiedź na pytanie początkowe. Czy jesteśmy obecnie bezpieczniejsi niż przed akcesją w 1999 roku? I co można sądzić o postawie prezydenta Donalda Trumpa, który domaga się, aby kraje zachodnie więcej łożyły na NATO – czy to nie osłabia jedności euroatlantyckiej?

Gdyby cały region pozostał pod koniec XX wieku w swoistym zawieszeniu i zachował status bliżej nieokreślonej „neutralności”, miałoby to bez żadnych wątpliwości złe skutki, zarówno polityczne jak i ekonomiczne. W naszym położeniu geograficznym i geopolitycznym nie możemy sobie po prostu pozwolić na status Szwajcarii lub Austrii. Oparcie systemu bezpieczeństwa regionalnego na strukturze atlantyckiej jest jedynym sensownym rozwiązaniem – nawet w sojuszu tylko z krajami regionu będącymi członkami Paktu nie jesteśmy w stanie wypracować tak silnej pozycji militarnej i obronnej, jaką daje NATO rozumiane jako szersza, choć ścisła więź z USA i Wielką Brytanią, Kanadą, Norwegią, Danią i z innej strony – z Turcją. Ten sojusz jest oczywiście niełatwy i nieraz występują w nim pęknięcia. Ma zresztą już równo siedemdziesiąt lat – w tym roku świętujemy więc nie tylko dwie dekady członkostwa w NATO, ale także urodziny samej organizacji. To dobry czas, aby dokonać pewnego przeglądu jego funkcjonowania, dostrzeżenia niedociągnięć i prób ich naprawy.

Niewątpliwie, w XXI wieku częściej widzimy zgrzyty i problemy. Najpierw długie i trudne zaangażowanie Paktu w przewlekłą wojnę w Afganistanie po atakach na World Trade Center w 2001 roku. Następnie poważny rozłam w sprawie II wojny w Zatoce Perskiej w 2003 roku ze strony Francji i Niemiec, później słabe zaangażowanie NATO w czasie kryzysów związanych z wojnami w Gruzji i na Ukrainie oraz brak pomysłów na aktywność organizacji podczas konfliktu w Syrii. Last but not least, także prawie niewidoczna reakcja Paktu na kryzys uchodźczy – główny ciężar ochrony zewnętrznych granic Europy spadł wtedy na agendy unijne, jak chociażby Frontex. Wciąż niejasna jest rola, jaką NATO miałoby odgrywać wobec planów tworzenia europejskich sił zbrojnych. W najnowszym manifeście prezydenta Emmanuela Macrona o przyszłości Europy, sam Pakt występuje tylko w jednym momencie, w zasadzie na marginesie zagadnienia przyszłej armii europejskiej. W wielu krajach członkowskich Paktu, szczególnie na Południu, silne są nastroje antyamerykańskie. Sporo państw NATO nie przejawia też większej aktywności w ramach samej organizacji.
Ta aktywność wciąż najbardziej rozwija się na wschodniej flance: w Polsce, krajach nadbałtyckich, a także na terenie Rumunii i Chorwacji. Z coraz większym zainteresowaniem patrzą na NATO neutralne Szwecja i Finlandia, obawiające się aktywności Rosji na Bałtyku. To właśnie tam, w Europie Środkowej bije dzisiaj serce Paktu. I być może warto inwestować więcej środków własnych Paktu w bezpieczeństwo naszego regionu.

Co do Donalda Trumpa – wydaje mi się, że jego działania mogą wyrwać NATO z pewnego letargu i marazmu. Obudzić znów solidarność, która przecież legła u podstaw filozofii politycznej założycieli Paktu w 1949 roku. Stawiając nieraz sprawy na ostrzu noża, Trump pomaga zdefiniować na nowo rolę NATO jako wciąż niezastąpionego i najbardziej trwałego systemu bezpieczeństwa świata zachodniego po II wojnie światowej. Paradoksalnie więc, retoryka Białego Domu może na dłuższą metę pomóc Paktowi.

Dziękuję za rozmowę!