W czasie wczorajszej, przerwanej w wyniku ostrzału rakietowego, wizyty premiera Izraela Netanjahu w Waszyngtonie, prezydent Trump podpisał dokumenty uznające formalnie zwierzchność Izraela nad Wzgórzami Golan. Terytoria te, zajęte zostały w czasie wojny 1967 roku, później obronione przez Izrael w roku 1973 (wojna Jom Kipur). Przypomnijmy, że 14 grudnia 1981 roku izraelski parlament Kneset przyjął uchwałę o objęciu Wzgórz Golan izraelskim systemem prawnym i administracyjnym. Wzgórza Golan zostały wcielone do państwa Izrael. Rada Bezpieczeństwa ONZ nie uznała tej decyzji, podobnie zresztą jak państwa europejskie. Decyzja Trumpa jest już drugim ważnym posunięciem które przybliża Izrael do osiągnięcia swych kluczowych celów strategicznych (pierwszą było uznanie, że stolicą jest Jerozolima).

Z punktu widzenia Rosji, bo tą tematyką się zajmuję, decyzja ta może mieć fundamentalne, długofalowe znaczenie. Zacznijmy od reakcji oficjalnych. Rzeczniczka MSZ Zacharowa wystąpiła z tradycyjnie krytycznym stanowiskiem, mówiąc, iż taka jednostronna decyzja naruszyć może kruchy pokój na Bliskim Wschodzie i w związku z tym trzeba uznać ją za błąd. Rzecznik Kremla Pieskow, co ciekawe, zajął już znacznie bardziej spokojne i zniuansowane stanowisko. Pytany o to przez dziennikarzy rozgłośni Echo Moskwy odpowiedział, że „stanowisko Rosji jest dobrze znane”, a wcześniej jeszcze zanim w Waszyngtonie podpisano dokumenty, a wiadomo było z tweetu amerykańskiego prezydenta, że ten wzywa społeczność międzynarodową do formalnego uznania zwierzchności Izraela nad Wzgórzami Golan, skomentował to posunięcie nazywając je „błędem” oraz pisząc, że tego rodzaju posunięcia mogą zdestabilizować sytuację w regionie oraz nie służą uregulowaniu konfliktu.

Na marginesie warto zauważyć, że w ten sposób Waszyngton wsparł zmierzającą do finału kampanię wyborczą partii izraelskiego premiera Likud. Choć ostrzał rakietowy z Strefy Gazy cały efekt obrócił wniwecz. Psychologiczny wymiar tego co się stało jest niezwykle w Izraelu istotny i warto poświęcić mu kilka zdań. Otóż tamtejsza opinia publiczna żyła do wczoraj w przeświadczeniu, że obrona przeciwrakietowa, tzw. żelazna kopuła, gwarantuje bezpieczeństwo ludności cywilnej. Otóż nie gwarantuje. Drugim ważnym i wartym podkreślenie elementem jest to, że rakieta wystrzelona została w Strefie Gazy, kontrolowanej przez Hamas i przeleciała 120 km, co dowodzi, iż techniczne możliwości islamskich ekstremistów są większe niźli do tej pory uważano, zwłaszcza, że jak można przeczytać w rosyjskich mediach rakieta J – 80, którą zaatakowano jest wynikiem pracy konstruktorów – inżynierów z Hamasu. Jeżeli tam można było skonstruować pocisk o takich parametrach to co powiedzieć o sytuacji w pobliskim Libanie, gdzie Hezbollach jest znacznie potężniejszy i zdaniem izraelskiego wywiadu ma tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy rakiet. Gaza jest potencjalną, jedną z czterech (pozostałe to Wzgórza Golan, Autonomia Palestyńska i granica z Libanem) stref gdzie w każdej chwili może wybuchnąć wojna. Przy czym sytuacja wewnętrzna w Strefie jest bardzo napięta, bo Hamas nie daje sobie rady w rozwiązywaniu problemów dnia codziennego, bezrobocie jest niezwykle wysokie a sytuacja ciężka, zresztą w ostatnim czasie miały tam miejsce protesty miejscowej ludności przeciw nieudolnym rządom, rozpędzone przez kontrolowaną przez Hamas policję. W takiej napiętej atmosferze, jak się uważa, może zostać podjęta o eskalacji konfliktu z Izraelem, przede wszystkim po to aby odwrócić uwagę ludzi od problemów dnia codziennego. Po wystrzeleniu rakiet, zadziałał zbudowany przez Izrael system rozładowywania konfliktów we wczesnej ich fazie. Na czym on polega? Otóż z analiz przeprowadzanych w związku z Intifadą i wojną z Hezbollachem tamtejsi stratedzy i analitycy (polecam opracowania Dmitrija (Dimy) Adamskiego) doszli do wniosku, że w wyniku braku informacji o stanowisku przeciwnika, jego zamierzeniach i celach jakie chce osiągnąć działa mechanizm psychologiczny polegający na tym, że każda z uczestniczących w konflikcie stron „chce zakomunikować światu, iż zwyciężyła”, co w efekcie generuje niepotrzebne przedłużanie konfliktu. I tak w przypadku wojny z Hezbollachem (tzw. II Wojna Libańska w) konflikt trwał miesiąc, podczas gdy armia Izraele osiągnęła swe główne cele strategiczne po 1 – 2 dniach. W związku z tym, kluczową jest zbudowanie, zawczasu mechanizmu deeskalacji konfliktu. Wczoraj ten mechanizm zadziałał – za pośrednictwem egipskich służb specjalnych, uzgodniono zawieszenie broni i wzajemna wymiana ciosów rakietowych ustała. Ale pokazuje to, do jakiego stopnia Izrael zależny jest od współpracy z częścią świata arabskiego, w tym wypadku z Egiptem.

W planie toczącej się kampanii wyborczej konkurująca z Likudem nowa formacja centrowa Kaholm – Lawan, którą współkieruje były szef sztabu izraelskiej armii Binjamin Ganc, już oskarżyła urzędującego premiera, że mimo szumnych deklaracji nie jest on w stanie gwarantować bezpieczeństwa kraju.

I wreszcie, zgodna z oczekiwaniami reakcja świata muzułmańskiego i liberalnej Europy (wliczam do tego grona również Kanadę), które potępiły decyzję Waszyngtonu, a turecki minister spraw zagranicznych powiedział, że jest ona kolejnym „potwierdzeniem tezy, iż Stany Zjednoczone nie respektują prawa międzynarodowego”.

Jak to wszystko ma się do Rosji? Otóż w tamtejszych mediach już pojawiły się głosy dziennikarzy i analityków, iż w gruncie rzeczy to co stało się w Waszyngtonie jest prezentem dla Moskwy. W kilku przynajmniej płaszczyznach. Jeśli idzie o Turcje, to będziemy obserwowali być może dalsze pogorszenie się relacji Turcji i USA. W tym kontekście decyzja o zakupie przez Ankarę rosyjskiego systemu obrony przeciwrakietowej S 400 zostanie być może podtrzymana. Potwierdził to niedawno Erdogan, ale Amerykanie wywierają silna presję i cały czas piłka jest w grze. Przy czym wojskowe konsekwencje tego posunięcia mogą być większe niźli polityczne. Jak powiedział w ubiegłym roku czeski generał Petr Pavel, stojący na czele Komitetu Wojskowego NATO, w całej sprawie w istocie idzie o to, że aby system mógł funkcjonować, to rosyjscy specjaliści będą musieli „wczytać” wszystkie dane topograficzne do systemu. A nie ma takich naiwnych, aby sądzić, że te informacje nie zostaną przekazane do Matiuszki – Rosji, co oznacza, że Moskwa uzyska niezbędny zasób informacji dla własnych systemów. I teraz wystarczy spojrzeć na mapę – rosyjskie systemy zwalczania obrony przeciwlotniczej S – 400, znajdują się na Krymie, w Armenii (Giurmi), chronią rosyjską bazę lotniczą w Latakii oraz bazę w Tartus w Syrii i nie wiadomo, czy nie znajdują się na terenie nieuznawanych „republik” – Osetia Pd. oraz Abchazja. A to oznacza, że nie tylko cały obszar Morza Czarnego, ale również Turcja i Kaukaz a także spora część wschodnich akwenów Morza Śródziemnego znajdują się w ich zasięgu. Czyli, innymi słowy, Moskwa może w razie potrzeby ustanowić „no flight zone” nad tym obszarem. Oczywiście nie oznacza to, że zaraz tak zrobi, ale przewagi wojskowe ma się po to, aby ich używać w celach politycznych. Podobnie jest ze sprawnościami wywiadowczymi – jak informują rosyjskie media, ciepłe osobiste relacje między Putinem a Erdoganem są efektem tego, że Rosjanie ze swej bazy w Latakii, podsłuchali rozmowy spiskowców z tureckiej armii, którzy mieli zbombardować hotel w którym przebywał na wakacjach Erdogan. Przekazali mu te informacje i zamach a w konsekwencji cały pucz się nie powiódł. A ponoć nie zrobili tego Amerykanie, co zdaniem Turków jest potwierdzeniem tezy, iż to oni stali za spiskiem Gulena.

To co się stało w związku z formalnym statusem Wzgórz Golan, zdaniem, niektórych wypowiadających się rosyjskich analityków, ułatwi Moskwie grę o prawnomiędzynarodowe, uznanie zwierzchności nad Krymem. Przy czym, żeby obalić kolejny zakorzeniony mit, rosyjscy specjaliści nastawiają się na rozwiązanie w podobnej perspektywie czasowej. Nie spodziewajmy się, dowodzą, rozwiązań za 2 – 3 lata, przyjdzie na to poczekać lat co najmniej kilkadziesiąt. Ale czekanie się opłaci, bo Rosja ma ważkie argumenty. Do tej pory w Moskwie posługiwano się przykładem Kosowa, którego ludność opowiedziała się za niepodległością i świat to w przeważającej części uznał, choć nie uznał tego Belgrad. Nawiasem mówiąc z tej perspektywy trzeba tez spojrzeć na trwające w Serbii od grudnia demonstracje przeciwników tamtejszego prezydenta, który rozpoczął proces normalizacji z Priŝtiną i bliski był osiągnięcia porozumienia. Moskwie z pewnością było to nie na rękę a w gronie organizatorów protestów znaleźć można „rosyjski ślad”.

Do tej pory używano argumentu Kosowa, teraz Kreml będzie mógł powoływać się na przykład Wzgórz Golan. Przy czym, jak mówi w wywiadzie dla Radia Svoboda, Dmitrij Trenin, znany rosyjski specjalista ds. międzynarodowych atutem Rosji w tej dyskusji jest to, że na Krymie jest spokój. Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej gdyby trwały tam jakieś niepokoje, czy nawet zamieszki. Wówczas legitymacja Moskwy byłaby podważona. Jego zdaniem, właśnie Donbas tym się różni od Krymu, że tam trwa wojna a tutaj nie. I w związku z tym Rosja winna Donbas oddać Ukrainie, a Krymu pod żadnym pozorem. Oczywiście nie chodzi o rozgrywkę w kategoriach miesięcy czy kilku lat. Jego zdaniem na Ukrainie, niezależnie od tego kto wygra wybory nic się w tym względzie nie zmieni. Kijów będzie budował swą tożsamość na konflikcie z Rosją. Trzeba myśleć nie o zdobywaniu terytoriów (Donbas), ale ludzi, bo Rosja ma ziem dużo a ludzi potrzebuje. A zatem ekspansję terytorialną trzeba zastąpić ekspansją demograficzną (ściągnięcie emigrantów). Dopiero po latach, kiedy emocje opadną, a i w Kijowie i w Moskwie rządzić będą nowi ludzie, gdzieś około roku 2035, a może 2050, będzie trzeba wrócić i rozwiązać tę kwestię, oddając Donbas a zatrzymując Krym.

Marek Budzisz

salon24.pl