Nie chcę nikogo skrzywdzić supozycją nawet w tak oczywistej sprawie, jak wykorzystywanie „szokujących” zdjęć przez wszystkie media. Krzywdzący może być wielki kwantyfikator – wszystkie – zwłaszcza, że media bardzo chętnie wskazują palcem, byle nie na siebie. Niech będzie, że istnieje nisza, która tego nie robi, chociaż przyznam, że takiej nie widzę. Prawicowe portale chętnie sięgają po drastyczne zdjęcia z aborcji (czasami słusznie, czasami dla taniej sensacji i wzburzenia emocji). Lewicowe środki masowego ogłupiania drastyczność widzą praktycznie we wszystkim, co nie lewicowe. Tragedie serwowane w TVN, to między innymi „mordowanie puszczy”, „rzeź koni z Janowa” i notoryczne zbrodnie patriarchatu, czyli łzy wylane nad normalnym modelem rodziny.

Wszędzie czai się reżim, a za nim podąża nazizm, brak tolerancji, mowa nienawiści i te pozostałe neologizmy, które są maczugami na grzbiety konserwatywnych karłów reakcji. Produkcja lewackich dramatów ma charakter masowy i przez to bardzo szybko przeradza się w komedię, a częściej w tragifarsę. Jeśli ścięcie świerka zaatakowanego przez kornika drukarza porównuje się do holokaustu, wyniesienie błaznującego Frasyniuka z ulicy siłami policji, jest drugim PRL-em, to nie ma już miejsca dla powagi i prawdziwych tragedii. Jednocześnie regularne bitwy na noże, pałki i armatki wodne, takie jak widzieliśmy w Hamburgu, nazywa się pokojowymi demonstracjami w ramach liberalnej demokracji. Zamachy terrorystyczne przy męczeńskiej śmierci wiewiórki  to zaledwie incydenty i tak dalej, i tak bez końca. Propaganda w wydaniu lewicowym jest wyjątkowo toporna, przaśna i zaściankowa.

Środki wyrazu rodem z akademii ku czci czy teatrzyków gimnazjalnych. Dziwne, bo przecież w polskich, ale nie tylko polskich realiach, stoją za tymi spektaklami wybitni fachowcy, wręcz artyści. W trakcie kampanii wyborczej trzy czwarte gwiazd Hollywood rzuciło się na Trumpa, w tym Robert De Niro, który raczej uchodził za konserwatywnego aktora, w każdym razie na paradzie „gejów” go nie widziałem. U nas mamy wierną kalkę światowych zachowań, bo wiadomo, że szanująca się polskojęzyczna gwiazdeczka w życiu nie ruszy schabowego, ale już sznyclem po wiedeńsku będzie się zajadać, bo „amerykański”. Według tej techniki narodziła nam się cała armia „polskich” Ronaldo, Tarantino, a i „Klapton” się przydarzył, gdy Hołdys był łaskaw porównać swoje szarpanie drutów do Erica Claptona. Kto dzieckiem będąc bawił się kalką, ten doskonale wie, że każda próba odbicia tego samego obrazka kończy się coraz mniej wyraźną kreską, bo po prostu jakość kalki spada. Nasi lokalni lewacy są robieni przez kalkę po sto dwudziestym piątym wykorzystaniu, dlatego poza wygłupami, które uskuteczniają nad Wisłą, w świecie nikt się z nimi nie liczy. Zdarzają się jednak wyjątki i tak się zdarzyło Agnieszce Holland, która zrobiła hollywoodzką karierę. Litościwie pominę w jakich okolicznościach ów cud nastąpił i co legło u jego podstaw, ale faktów nie zamierzam podważać. Jest Holland odrębnym bytem reżyserskim, a nie „polskim Eisensteinem”. No i cóż nam takiego ta wybitna artystka wyreżyserowała?

Najkrócej pisząc NIC, jedno wielkie nic, ale to jest przecież doskonały materiał, żeby lewicowe media zrobiło z tego COŚ i to coś wielkiego. Tak się narodziła kolejna świecka relikwia w postaci „przejmującego zdjęcia Agnieszki Holland” z Krakowskiego Przedmieścia. Pani reżyserka strzeliła sobie fotkę na tle policjantów pilnujących, żeby prowokatorzy nie zrealizowali planu marzeń lewicy – rozlewu krwi. Młodzi chłopcy w polskich mundurach wyglądali na wyjątkowo speszonych, gdy światowa Agnieszka Holland odgrywała swoją komedię. Ona tym jednym zdjęciem chciała pokazać państwo policyjne i kto wie czy nie przeleciało przez jej wrażliwą duszę skojarzenie z tragedią w Kopalni Wujek, że o okupowanej Warszawie boję się wspomnieć. Tak, czy inaczej stała Holland z wyreżyserowaną miną, ściganej przez gestapo Żydówki i nic nie mówiła, tylko to zdjęcie miało „obudzić” Polaków. Dramat, cholera, prawdziwy dramat, ale jeszcze trzeba doprecyzować o jaki dramat chodzi. Jak dla mnie jest to dramat artystyczny, kompletna indolencja. Reżyser to taki człowiek, który potrafi spojrzeć na świat nietuzinkowo, łamiąc schematy, konwencję i pokazując nowe ujęcie.

A co zrobiła Holland? Poleciała najbardziej sztubacką sztampą, tak oklepanym kadrem, że w czasach głębokiego PRL-u profesor Rudzki  na pewno by tej etiudy w ramach egzaminu w szkle filmowej nie zaliczył. Trudno powiedzieć z czego to wynika, w końcu „Kobieta samotna” to jest naprawdę bardzo dobry film, co wskazuje, że Holland potrafi reżyserować. Problem jednak w tym, że wszyscy artyści z tej półki, po upadku PRL-u jakoś nie mogą się z rozumem i talentem odnaleźć. Prawdziwy anty-fenomen, bo to nie sama Holland, ale Wajda w RPIII nie zrobił jednego dobrego filmu, Stuhr zagrał same głupkowate role i nawet Maryla Rodowicz nie nagrała hitu, który by się równał z hitami sprzed lat. Jedno mi tylko przychodzi do głowy, oni w czasach komuny nie grali, oni byli sobą, żyli w naturalnym dla siebie środowisku i dlatego tak dobre im wychodziły filmy, role, kadry, scenariusze. W demokracji, choćby kalekiej, pogubili się zupełnie, za dużo tych partii, za dużo telewizji, za dużo gazet i producentów. Gdy przyszła pełna demokracja i każdy może z siebie robić idiotę lub męczennika, peerelowscy artyści zaczęli grać i reżyserować, dopiero wówczas okazało się, że nie mają krzty talentu i poza skopiowany z Zachodu kicz nie są w stanie wyjść. Chciałoby się powiedzieć, że to smutne, ale po chwili zastanawiania uśmiecham się od ucha do ucha.  

Matka Kurka (Piotr Wielgucki)