Jeszcze ze szkoły podstawowej pamiętam nieśmiertelny topos i związek frazeologiczny, który obrazował ciężką i bezsensowną pracę. Za żadne skarby nie przyjąłbym takiej syzyfowej roboty, jak policzenie wszystkich upadków i załamań rynku, jakie miały nastąpić po wprowadzeniu „socjalistycznych zmian”. Było tego milion miliardów i tej kuli na najmniejszy pagórek nie wtoczyłby żaden heros. Nikt mnie nie namówi na syzyfowe tyranie i nie skłoni żadnym dyżurnym zawołaniem „podaj konkrety”. Pełne zestawienie zmian wywołujących katastrofę gospodarczą na zawsze pozostanie odrębnym bytem, dlatego posłużę się jednym, jedynym przykładem.

Parę miesięcy temu, o ile dobrze pamiętam, bo wszyscy o takich sprawach zapominają, przez Polskę przetoczyła się debata na temat limitów dla aptek. Nowy projekt ostatecznie przegłosowanej ustawy wprowadzał do Polski PRL. Takie i jeszcze większe brednie sypały się zewsząd, a poszło o dwa zapisy. Pierwszy mówił, że aptekę może założyć tylko aptekarz, co dla normalnego człowieka wydaj się dość naturalne, drugi zabraniał stawiania aptek co10 metrów. Cała ustawa była niemal żywcem wzięta z przepisów obowiązujących w innych krajach, które PRL-u na oczy nie widziały, ale niewiele to pomogło. Kilka miesięcy temu, mniej więcej połowa Internetu nagle poczuła nieodpartą chęć posiadania apteki, jeśli nie na własność, to przynajmniej pod własnym blokiem albo posesją. Wszystkie starte do imentu argumenty fruwały po sieci tonami i tak nagle jak się „problem” pojawił, tak nagle wziął i znikł.

Dziś o aptekach nie mówi nikt, a przede wszystkim aptekarze. Ceny pigułek na przeczyszczenie i proszków od bólu głowy nie poszybowały pod niebiosa. Rynek wody utlenionej i plastrów się nie załamał. Zamiast tragedii w witrynach aptek tu i ówdzie pojawiły się karteczki: „Zatrudnimy magistra farmacji”, zatem i stopa wzrostu bezrobocia nie podreptała w stronę aptek. Ustawa spełnia swoje zadanie, które od początku było czytelne, chodziło o powstrzymanie aptekarskich „Biedronek”, czyli zablokowanie przejęcia kolejnego sektora w handlu przez obcy kapitał. Taka to historia, jedna z miliarda milionów i chyba nikogo z Czytelników nie zaskoczę, jeśli napiszę do czego piję. Tak, chodzi o wolne niedziele. Internetowi myśliciele znów przechodzą przez swoje drogi krzyżowe, gdzie ścierają się liberałowie z socjalistami. Ponownie „wraca PRL” i ponownie „na Zachodzie jest tak samo”. Prawie tydzień upłynął pod znakiem zapaści handlu i konsumpcji, co nieustająca wprawia mnie w satyryczny nastrój.

Prawdę powiedziawszy to nie przywiązuję najmniejszej wagi do tej zmiany i w ogóle nie chce mi się o nic walczyć. Sam nie wiem czy wolne niedziele mają jakieś magiczne społeczne znaczenie? Czy rzeczywiście pracownicy hipermarketów spędzą ten czas z rodziną czy może pojadą do hipermarketów, gdzie akurat druga zmiana ma pracującą niedzielę? Wiem natomiast, że jestem totalnie zmęczony i znudzony hiperbolami socjologicznymi, które bez żadnych podstaw naukowych głoszą ideologiczne brednie. Najzwyczajniej w świecie za trzy miesiące będzie po krzyku. Ludzie się do nowego przyzwyczają, co kontrowersyjne przerodzi się w normę i zaczną Polacy dyskutować o kolejnych katastrofach. Na przykład o przepuszczaniu pieszych stojących przy zebrze, co jest zamachem na wolność kierowcy, sterowanym przez lobby producentów klocków hamulcowych.

Pogadać zawsze sobie można, czasami nawet trzeba, ale żeby od razu toczyć kulę po całym Internecie, to mnie staremu już się nie chce. Wszystkie te sztucznie wywoływane problemy społeczne przynoszą więcej szkody niż pożytku. Tak samo, jak nie da się policzyć załamań rynku, tak nie sposób zestawić wszystkich szkodliwych i gigantycznie złodziejskich przepisów, jak choćby tych dotyczących VAT-u, które zapadły w absolutnej internetowej i społecznej ciszy. Zdecydowanie bardziej groźne są dla nas ustawy „ciche” niż te bezsensownie nagłaśniane i urastające do rangi.

Piotr Wielgucki (Matka Kurka)